Reklama
Reklama

Andrzej Rosiewicz: Jeszcze przez jakiś czas mogę korzystać z "500 plus"!

Andrzej Rosiewicz (72 l.) jest optymistą od urodzenia. Kiedy coś dzieje się źle, tłumaczy sobie, że za chwilę będzie lepiej. Pozytywnego podejścia do życia uczy swoje dzieci.

Jakim cudem piosenkarz korzysta z programu 500+? Jest ojcem trojga nastolatków! Docenia uroki późnego ojcostwa i mimo wieku ciągle czuje się młody duchem. A swoim latoroślom Andrzej Rosiewicz wpaja tradycyjne wartości.

Dobry Tydzień: Ze zdumieniem przeczytałem, że skończył pan wydział melioracji na SGGW.

- Byłem muzykalny, śpiewałem, ale nie wiązałem z tym mojej przyszłości. Rodzice uważali, że dla mężczyzny najbardziej szlachetnym zawodem jest inżynier. Poradzili mi SGGW. Mieszkałem na Mokotowie, na uczelnię miałem dwa przystanki autobusem, to zdałem na melioracje wodną i jestem magistrem inżynierem.

Reklama

Coś pan potem osuszył albo nawodnił?

- Nie zdążyłem. Podczas studiów zacząłem już występować na estradzie. Panie z wydziału zauważyły, że zupełnie nie nadaję się do pracy w polu i zmarnuję się tam. Ale zostałem na uczelni i przez rok pracowałem jako asystent w katedrze budownictwa wodnego. W 1968 roku wyjechałem do pracy w Anglii. Kiedy wróciłem, to już całkiem pochłonęły mnie występy.

Słyszałem, że był pan też obiecującym sportowcem...

- Pociągała mnie zwłaszcza piłka nożna. Uczyłem się wtedy w liceum Reytana i razem z kolegami założyliśmy drużynę „Diablęta Mokotów”. Wygraliśmy turniej piłkarski, a ja w finale strzeliłem dwie bramki! Byłem też mistrzem szkół średnich Warszawy w skoku w dal i wzwyż. Jednak ważniejsza od sportu była dla mnie muzyka. Przez pięć lat uczyłem się śpiewu w szkole muzycznej.

A gdzie się pan nauczył poczucia humoru?

- Z tym trzeba się urodzić. Myślę, że poczucie humoru odziedziczyłem po rodzicach. Mama była błyskotliwa i umiała pięknie mówić, natomiast ojciec świetnie opowiadał dowcipy i skory był do żartów. Podobnie mój brat. To rzadki dar. Powiem nieskromnie, że teraz już nikt nie pisze tak dowcipnych piosenek jak ja... 

„Zenek blues” czy „Chłopcy radarowcy” bawią do dziś.

- Na Mokotowie był gospodarz domu, który zamiatał i odśnieżał podwórko. Zainspirował mnie i tak powstała piosenka o Zenku. Założyłem na głowę berecik i w 1976 r wykonałem ją na festiwalu w Opolu. Dostałem wtedy nagrodę za estradową osobowość roku. Z kolei milicjanci z radarami, którzy brali łapówki od kierowców, to wtedy było powszechne zjawisko. Tekst piosenki napisałem razem z moim ojcem Wacławem. On leżał na łóżku i od czasu do czasu podrzucał mi różne pomysły. Jak doszedł do momentu, że „to byli przebierańcy”, to sam wybuchnąłem śmiechem. Początkowo cenzura zabroniła jej emisji w radiu. Wyżaliłem się cenzorowi w słynnym gmachu na Mysiej w Warszawie. To w większości byli kulturalni ludzie, po polonistyce, ale pracowali dla reżimu. Cenzor zrozumiał, że piosenka jest w konwencji żartu i pozwolił mi ją wykonywać publicznie.

Dla Michaiła Gorbaczowa śpiewał pan utwór „Wieje wiosna ze Wschodu”. Nie żałuje pan tego?

- Cały Zachód zachwycał się Gorbaczowem i pieriestrojką. Życzyłem mu, aby doprowadził do końca swoje reformy. Wykonałem tę pieśń w jego obecności w roku 1988 na Wawelu. Obok siedziała jego żona i uważam, że był to jeden z najszczęśliwszych dni w jego życiu, jeśli chodzi o rozrywkę. Wszystkie stacje telewizyjne na świecie pokazały, jak dla niego śpiewam.

Był pan wtedy popularnym artystą, ale bardzo długo czekał pan na swoją drugą połówkę. Dlaczego?

- To dlatego, że sztuka jest bardzo zachłanna i wypełniała mi całe życie. Dużo koncertowałem w kraju, jeździłem też po świecie. Do tego miałem swoją ukochaną mamę, która ze mną mieszkała. Ale dzięki późnemu ożenkowi mam teraz młode dzieci: Jędrzej skończył 18 lat, a bliźniaki Irena i Adam są o półtora roku młodsze, więc jeszcze mogę przez jakiś czas korzystać z „dobrej zmiany” i programu 500 +!

Ożenił się Pan w wieku 53 lat, a Pana wybranka jest młodsza aż o 23 lata.

- Będzie mi Pan wiek wypominał... Spotkaliśmy się podczas wyborów Miss Rzeszowszyczny, ale Iwonka nie startowała w wyborach, tylko siedziała na widowni. Od razu wpadła mi w oko. Poznaliśmy się potem na bankiecie, wymieniliśmy się telefonami i zaczęliśmy chodzić na randki. Była ładną i zdolną muzycznie blondynką. Nadal jest. Nawet występowała u mnie w programie. Wszystkie nasze dzieci też są muzykalne. Najstarszy Jędrzej gra na fortepianie, Adam na wiolonczeli, a Ircia na flecie poprzecznym. Ostatnio graliśmy razem składankę piosenek zespołu The Beatles. Może kiedyś wystąpimy całą rodziną.

Dzieci same zdecydowały się na szkołę muzyczną?

- Na początku był przymus, bo nie chciało im się ćwiczyć. Ale teraz już jest lepiej. Bardzo bym chciał, by w przyszłości wybrali artystyczne zawody. Ciągle ma Pan mnóstwo energii. Skąd się to bierze? Wszystko z nieba! Mówię o sobie: były harcerz i sportowiec, a obecnie estradowy odrzutowiec. I tego się trzymam. Mimo wieku formę fizyczną cały czas mam. 

A jakie są losy Pana słynnej muchy?

- Cały czas ją trzymam! Żartuję, że kiedyś ją nosiłem na estradzie, żeby podkreślić swoją urodę, a teraz, żeby odwrócić uwagę!

Rozmawiał: Mirek Makuch

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Andrzej Rosiewicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy