W życie rodziny Zdzisława Wardejna, a z czasem i w jego własne, historia nieraz wkraczała brutalnie. Ojciec przyszłego aktora został zamordowany przez Niemców zanim w 1940 r. jego syn przyszedł na świat. - Byłem jedynakiem, którego wychowywała matka, obdarowując wielką miłością. Tak bardzo, że nie mogłem rozwinąć skrzydeł. Bezustannie walczyłem o swoją niezależność - wspominał.
Nie był łatwym dzieckiem. Co pewien czas uciekał z domu na trzy, cztery dni, a czasami znikał nawet na tydzień. - Gdy matka nie mogła sobie ze mną poradzić, mówiła, że cała rodzina się zbierze i oddadzą mnie do poprawczaka. Drżała, że dam się zabić, jak kiedyś ojciec - opowiadał.
Po tym jak w czasie Powstania Warszawskiego spłonął ich dom, pani Wardejnowa z synem przeniosła się do Poznania. Tam po kilku spokojnych latach znowu poczuli na plecach oddech strachu. W czerwcu 1956 r. doszło bowiem w stolicy Wielkopolski do krwawych zamieszek. Zbuntowani przeciwko komunistycznej władzy robotnicy wyszli wtedy na ulice z żądaniem obniżenia obowiązujących w pracy norm, uwolnienia więźniów politycznych i poprawy zaopatrzenia.
- Do tłumu dołączali przechodnie, wśród których i ja się znajdowałem. W efekcie zostałem aresztowany i osadzony. Wypuścili mnie dopiero po trzech dniach jako nieletniego - wspominał.
Zdzisław dokładnie zapamiętał tamte wydarzenia. W tym czasie, gdy 16-latek przebywał za kratkami, jego matka, zaniepokojona nieobecnością syna, na własną rękę rozpoczęła poszukiwania, odwiedzając kolejne szpitale i kostnice. W jednym z nich, wśród zmarłych osób o nieustalonej tożsamości, zidentyfikowała omyłkowo ukochanego jedynaka.
- Był to młody chłopak z postrzałem głowy. Twarz miał owiniętą bandażem. Niemniej miał takie same jak ja znamiona, wzrost - wyliczał aktor.

Pochówek poległego w zamieszkach najbliżsi zorganizowali bardzo szybko.
- Zjechała się rodzina z całej Polski, a ja po pogrzebie przyszedłem do domu. To było traumatyczne wydarzenie. Własny akt zgonu na stole - przekonywał.
Kłopotliwe w tej sytuacji okazało się dla niego to, że bardzo szybko wykreślono go z ewidencji.
- Wpisano mnie ponownie jako obywatela dopiero 20 sierpnia. Wtedy bowiem unieważniono mój akt zgonu. Można powiedzieć, że przez dwa miesiące nie żyłem - stwierdził.
Zdzisław nigdy nie zapomni tego, czego doświadczył. Był wtedy uczniem Technikum Energetycznego w Poznaniu, gdzie trafił na życzenie matki, ale nie bardzo lubił tam chodzić.
- Na praktyki zawodowe jeździłem do Elektrowni na Garbary. Musiałem przejechać przez całe miasto, aby się tam dostać. Żeby zdążyć do pracy, wstawałem już o 5. rano. Myślałem sobie wtedy: "Muszę znaleźć jakiś inny zawód, aby przez całe życie tak wcześnie nie wstawać" - opowiadał.
A, że w jego szkole działało kółko dramatyczne, z ochotą się do niego zapisał. I tak zaczęła się jego przygoda ze sceną.
- Niestety to, że zostałem aktorem, nie uchroniło mnie przed wczesnymi pobudkami. Teraz, gdy czasami muszę się budzić o 4 rano, żeby zdążyć na plan zdjęciowy, to sobie przypominam, że chciałem uciec przed budzeniem się w środku nocy. Ale się nie udało - śmiał się aktor.

Jego mamie, która była prawniczką nie podobało się, że syn zamiast kontynuować rodzinną tradycję i zostać adwokatem albo inżynierem, wybrał zawód, który, według niej nie dawał prestiżu ani uznania.
- Mówiła nawet, że to jest wielki wstyd mieć w rodzinie aktora. Zastanawiała się, jak się przyzna do tego, że jej syn został aktorem, a więc błaznem. Dziś to wydaje się niewiarygodne, bo zmieniło się przecież nastawienie do zawodu, który wykonuję - dodaje.
Gdyby nie wybór tej profesji, Zdzisław pewnie nigdy nie spotkałby swojej pierwszej żony Ireny Grzonki, starszej o trzy lata aktorki. Poznali się w Teatrze Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze. Zakochali się w sobie i wzięli ślub. Wkrótce potem na świat przyszedł ich syn Wojciech i przenieśli się do Poznania, gdzie dostali angaż w teatrze.
Ich małżeństwo jednak nie przetrwało ani próby czasu, ani charakterów. Kiedy Wardejn w 1968 r. przyjechał do Warszawy, zaangażowany przez Adama Hanuszkiewicza do Teatru Narodowego, był już po rozwodzie z Ireną. Chodziły słuchy, że wielbiciel intrygujących kobiet przeżył wtedy gorący romans z Magdą Umer, z którą grali razem w "Weselu". Ale ich związek szybko się zakończył.
W najbardziej dramatyczny życiowy zakręt Wardejn wszedł, gdy kierując samochodem spowodował wypadek, w którym zginęły dwie osoby. Tego dnia runął cały jego świat.
- W ostatnim słowie powiedziałem w sądzie, że proszę o najwyższy wymiar kary. Bo nie chciałem już żyć - wyznał aktor w rozmowie z "Na Żywo".

Wymiar sprawiedliwości, biorąc pod uwagę jego wyjątkową skruchę, skazał go na cztery lata pozbawienia wolności, a decyzją Sądu Penitencjarnego z więzienia, w którym dobrze się sprawował, wyszedł po odbyciu połowy kary. Ze strony środowiska artystycznego nie spotkały go żadne przykrości. Koledzy okazali mu zrozumienie w tych trudnych chwilach.
- Nie było ostracyzmu. Nie osądzano mnie jak przestępcy. A Adam Hanuszkiewicz przyjął mnie z powrotem do teatru, za co byłem mu wdzięczny - mówi Wardejn, wracając do bolesnych wspomnień.
Po odzyskaniu wolności Zdzisław, spragniony ciepła i bliskości, postanowił po raz drugi założyć rodzinę. Jego wybranką została Małgorzata Pritulak, młodsza o siedem lat aktorka Teatru Wybrzeże w Gdańsku. Poznali się w 1972 r. na planie Teatru Telewizji, a w połowie lat siedemdziesiątych ukochana aktora przeniosła się do Warszawy, aby być bliżej niego.
Para doczekała się dwóch synów. Żaden z potomków aktora nie poszedł jednak w jego ślady. Pierworodny Wojtek z pierwszego małżeństwa jest fotoreporterem i pisze też książki, Franciszek zaś spełnia się zawodowo jako trener piłki nożnej, a Przemysław zajmuje się buddyzmem i uczy jogi. To on namówił ojca do ćwiczeń, dzięki którym artysta, mimo swojego wieku, utrzymuje świetną formę. To bardzo mu się przydaje, bo nadal otrzymuje ciekawe propozycje ról filmowych i teatralnych.
Zdzisławowi udało się więc odbudować swój świat. Mimo że bagaż wspomnień, jaki za sobą dźwiga, często go uwiera, próbuje być szczęśliwy...



***Zobacz więcej materiałów








