Michał Bajor zaśpiewał z sanah. Cały czas drżał z obaw, teraz wyjawił powód
Michał Bajor od wielu dekad koncertował na przeróżnych scenach. Teraz sam przyznaje w nowym wywiadzie, że nigdy wcześniej nie przeżył tego, co na występach z sanah na Stadionie Narodowym, które każdorazowo przyciągnęły 65 tysięcy widzów. W niektórych momentach prawdę drżał z lęku i obaw – jest też jedna rzecz, której sam nie lubi. Na głośnym wydarzeniu nie miał jednak wyboru.
Zuzanna Grabowska-Jurczak, czyli sanah, zagrała 19 i 20 września dwa koncerty na Stadionie Narodowym. Na każdym z nich pojawił się komplet 65 tysięcy widzów. Artystce na wydarzeniach towarzyszył tłum gwiazd, między innymi Kuba Badach, Natalia Szroeder, Alicja Majewska i Michał Bajor.
68-letni muzyk w rozmowie z Plejadą otwarcie przyznał, że był pod ogromnym wrażeniem nie tylko talentu Zuzanny, ale też jej wyobraźni i zdolności organizatorskich.
"To było ogromne przeżycie, nawet z pewnym przestrachem. Przede wszystkim to zupełnie inna przestrzeń niż ta, do której jestem przyzwyczajony w operze czy teatrze. Tam mam poczucie zamknięcia, bezpieczeństwa, spokoju. [...] Tu było inaczej" - mówi na początku, po czym wyjaśnia, czego obawiał się najbardziej.
Jak wiadomo, na koncertach sanah nie brakuje "efektów specjalnych", które urozmaicają wydarzenie - dodatkowych platform, na których śpiewają artyści. Sama Zuzanna w pewnym momencie unosiła się przecież w powietrzu. Bajor wyjaśnia, że on występował z nią na ławeczce, która miała wznieść go w górę.
"Śpiewaliśmy z sanah na specjalnej ławeczce. Samo wejście na tę ławeczkę, która wywoziła mnie na górę, też wiązało się ze strachem - czy ona w ogóle ruszy, czy przypadkiem nie spadnie? Mam trochę takiego pecha w życiu, że technika mnie nie za bardzo lubi" - przyznaje artysta w tym samym wywiadzie.
Na dodatek samo przemieszczenie się pomiędzy ruchomą sceną a ławką też nie należało do łatwych i wymagało pochylenia się. Na pierwszym koncercie ławka ruszyła trochę za późno, niż na próbie, co wywołało u niego spory stres.
"Widziałem już Zuzię stojącą na scenie i zaczynającą śpiewać, a ja wciąż tkwiłem pod sceną, czekając, aż wyjadę. [...] Mogło się zrobić naprawdę dziwnie. [...] Następnego dnia umówiliśmy się z technikami, żeby uruchamiali ją trochę wcześniej" - relacjonuje śpiewak.
Bajor wyjaśnił, że zobaczenie tak wielkiego tłumu widzów stworzyło niezwykłą atmosferę. Niestety wszyscy występujący artyści mieli w uszach słuchawki, które sprawiały, że dobrze słyszeli samych siebie i pozostałych muzyków, ale już nie publiczność.
"To jest dla mnie ogromna różnica w porównaniu z operą, filharmonią czy teatrem, gdzie publiczność mam dosłownie w uchu. Śpiewając na tradycyjnych, podłogowych odsłuchach, czuję każdy oddech, każdą wibrację sali. Jestem z tego pokolenia, które tak właśnie pracuje i to daje mi poczucie bliskości, i pełni przeżycia. A na stadionie musiałem to sobie trochę wyobrazić. [...] Nigdy nie zgodzę się z tym, że w słuchawkach można w pełni poczuć widza. Słyszeć każdy jego oddech, reakcję - to nie jest możliwe" - wyznaje szczerze.
Bajor dodał na koniec, że całość doświadczenia zrobiła na nim tak duże wrażenie, że po wszystkim rozbolała go głowa, dlatego nie mógł pójść na after party. Bardzo chciałby jednak jeszcze kiedyś powtórzyć tę przygodę.
Zobacz też:
W życiu Bajora była tajemnicza miłość. Dziś o niej milczy
Bajor nareszcie wyjawił, co go łączy z innym artystą