Trudne doświadczenia ją zahartowały. Choć dziś nie daje sobie w kaszę dmuchać, to pod pancerzem silnej kobiety kryje się wrażliwa istota.
Minione dwa lata były dla niej ciężkie. Najpierw zmagała się z chorobą, potem rozpadło się jej małżeństwo. Dziś Paulina Smaszcz (47 l.) mówi, że jest otwarta na miłość, ale nie szuka jej na siłę.
Z byłym mężem, Maciejem Kurzajewskim, pozostali przyjaciółmi. Oboje na pierwszym miejscu stawiają bowiem dobro dzieci.
Moment, który najbardziej zmienił pani życie...
Paulina Smaszcz: - Większość kobiet zapewne odpowie, że urodzenie dziecka. Ale u mnie była to choroba. Pamiętam, kiedy nagle przyszedł niedowład. Okazało się, że muszę przeleżeć w łóżku wiele miesięcy, przejść kilka operacji. Nie mogłam doczołgać się do toalety, zrobić sobie sama herbaty... Choroba zweryfikowała moich przyjaciół, znajomych, pracowników, a nawet rodzinę. To była lekcja pokory.
Szybko się pani podnosi po takich przejściach?
- Na pewno staram się nie marudzić, nie jęczeć, nie zarzucać wszystkich swoimi problemami. Co najwyżej mogę się wypłakać i wyżalić w ramionach, które są dla mnie ważne i inspirujące. A potem powiedzieć sobie: "Dobra, OK, trzeba iść dalej". Mój mentor, Jacek Walkiewicz, mówi zawsze: "Jeśli upadniesz, to musisz poleżeć, odpocząć i na nowo wstać". I wiem, że ma rację. Na przestrzeni tych moich przeżytych 47 lat nauczyłam się, iż w chwilach próby potrzebne jest nam wsparcie innych. Bo jeśli tej pomocy nie ma, wtedy trudno nam się podnieść.
Ale nawet i taka silna kobieta miewa chwile słabości...
- Oczywiście, że tak. Mam przecież prawo do łez, smutku, do błędów także. Ale te ostatnie sobie wybaczam, na nich się uczę i potem więcej ich już nie popełniam. Idę dalej z podniesioną głową, z bliznami, ranami. Ale i z otwartym sercem i mądrzejszą głową.