Reklama
Reklama

Małgorzata Pieczyńska szczęśliwa, że wyjechała z Polski! "Syn nie ma kredytów, jest wolny"

​Małgorzata Pieczyńska (56 l.) z miłości przeniosła się do Szwecji i tak od 30 lat żyje na dwa domy. Uważa, że więzi w rodzinie buduje się dzięki wspólnym przeżyciom a nie przez dawanie drogich prezentów.

Słyszałem, że swojego męża poznała pani dzięki filmowi "Jezioro Bodeńskie"?

- Rzeczywiście spotkaliśmy się pierwszy raz w Sztokholmie w roku 1986, gdzie film, w którym zagrałam, był pokazywany. Pojechałam tam razem z reżyserem Januszem Zaorskim, a Gabryś był jego przyjacielem. Kiedy wszedł do restauracji, od razu coś między nami zaiskrzyło, a Janusz powiedział : "Uważaj, reżyseruję twoje życie prywatne!".

Trudno było wtedy wyjechać z Polski?

- Bardzo. Paszport leżał w gmachu MSW przy Kruczej i przed każdym wyjazdem składałam wniosek o jego wydanie. Pismo musiało być podpisane przez dyrektora teatru, Zygmunta Hübnera, który za każdym razem dawał mi bezpłatny urlop. Poza tym podróże były bardzo kosztowne. To zupełnie inne czasy, nie miałam nawet telefonu w domu. Dzwoniłam do Sztokholmu z budki. Gabryś często łapał mnie przed spektaklem w teatrze, a ja odbierałam jego telefony w bufecie.

Reklama

Po wyjeździe do Szwecji czuła się pani emigrantką?

- Nie, bo to słowo niesie ze sobą dramatyzm i ostateczną decyzję życiową, a w moim przypadku tak nie było. Nigdy nie spaliłam za sobą wszystkich mostów i nie jechałam w nieznane. Do Szwecji przeniosłam się dopiero wtedy, gdy okazało się, że spodziewam się dziecka. Mąż już tam na mnie czekał. W Warszawie cały czas miałam mieszkanie, samochód i pracę. Niczego tu nie zakończyłam, tylko prowadziłam dwa domy.

Kiedy Victor był malutki, moją bazą był Sztokholm. Uważam, że rola matki to jedna z moich najciekawszych i najtrudniejszych ról życiowych. Chciałam się nacieszyć jego dzieciństwem, bo wiedziałam, że to się już nie powtórzy.

Potem wróciła pani do pracy.

- Kiedy syn skończył 15 lat, to stwierdziłam, że mogę już grać w Polsce. A w Szwecji pracuję cały czas i to dość dużo. W ciągu ostatnich dwóch lat zagrałam w trzech serialach - po szwedzku, angielsku i po rosyjsku. Syn świetnie mówi po polsku. Zdał nawet w Szwecji maturę z polskiego na piątkę. Ale to nie tylko dlatego, że w domu mówiliśmy po polsku. Victor czytał książki i chodził na lekcje języka polskiego. Miał doskonałą nauczycielkę - panią Barbarę Janiczko, która jest świetnym pedagogiem.

Kiedy Victor skończył 18 lat, weszliście razem na Rysy...

- To był mój prezent. Przy czym na Rysy może wejść każdy, bo tam wiedzie szlak turystyczny. Atrakcja polegała na tym, że z przewodnikiem, zabezpieczeni liną asekuracyjną, zdobyliśmy również Mnicha, Żabie Wyżnie i Mięguszowiecki Szczyt. A to już był prawdziwy wyczyn. I tam wypiliśmy szampana. Victor zapamiętał to oraz symbolikę tej wyprawy: żeby patrzeć na świat z najciekawszej perspektywy, czyli z góry, trzeba się wysilić, ale warto to zrobić! Uważam, że więzi z rodzicami i poczucia wspólnoty nie da się zbudować przez dawanie drogich prezentów, tylko dzięki wspólnym przeżyciom.

Jeździliście też po Polsce szlakiem zamków krzyżackich.

- Nie tylko zamki były ważne. Również jazda samochodem - sam na sam z dzieckiem, bez żadnych gier elektronicznych. Liczyła się rozmowa.

Wychowała pani syna w duchu polskiej tradycji?

- A co to oznacza? Że polska kuchnia, święta religijne lub celebrowanie historycznych wydarzeń? Na stole wigilijnym było zawsze tych samych dwanaście potraw, a choinka miała trzy metry i była piękna jak marzenie. W pierwszą niedzielę Adwentu piekliśmy dom z piernika. Ale na co dzień moja kuchnia nie jest tak tradycyjna, łączę smaki, inspiruję się podróżami. Victor miał w szkole historię religii i do różnych świąt ma stosunek tolerancyjnego kosmopolity. Rocznicom historycznym przygląda się z ciekawością, ale i dystansem. Realizuje się w niesieniu pomocy potrzebującym, niezależnie od koloru skóry, wyznania czy poglądów politycznych.

Czym konkretnie się zajmuje?

- Ma 26 lat i idzie swoją drogą. Wymyka się wszelkim schematom określającym stabilne, szczęśliwe życie. Nie pracuje w korporacji, nie ma domku z ogródkiem, samochodu ani żadnego kredytu. To wszystko kojarzy mu się bardziej z ograniczeniami życiowymi niż z sukcesem. Zajmuje się działalnością charytatywną w Ameryce Środkowej - Panamie, Kostaryce i Salwadorze. W swoim życiu zrobił już dużo więcej dobrego niż wielu naszych zamożnych przyjaciół. Uważam to za swój sukces wychowawczy i jestem z syna bardzo dumna.

Teraz po raz kolejny poleciał na pół roku do Salwadoru, gdzie wcześniej zbudował sierociniec.

- Buduje kolejny. Sam na to zarabia i zbiera fundusze. Pół roku pracuje w Szwecji, a na naszą zimę leci tam.

Postawa godna podziwu.

- To nie wszystko. Chce nauczyć tych ludzi samowystarczalności. Na plaży w Salwadorze założył restaurację, w której pracuje personel sierocińca i najstarsze dzieci. Pomógł im też zorganizować piekarnię i sklep, w którym sprzedają upieczony przez siebie chleb i słodycze. Na terenie ośrodka otworzył też zakład fryzjerski, w którym dzieci uczą się zawodu. Wprowadził naukę angielskiego.

Skąd u niego ten zapał do działalności charytatywnej?

- Nie mam zielonego pojęcia. Czasami z mężem śmiejemy się, że może jego dziadek podpowiada mu to z nieba. Ojciec męża był w Domu Sierot Janusza Korczaka i idee doktora zawsze były w naszym domu obecne. Rodzice Gabrysia popularyzowali myśl pedagogiczną doktora i nawet założyli w Szwecji towarzystwo jego imienia. Janusz Korczak sformułował pięć nakazów: pocałuj, przytul, pochwal, posłuchaj, pociesz oraz pięć zakazów: nie bij, nie zawstydzaj, nie strasz, nie krzycz, nie lekceważ. Gdybyśmy stosowali te zasady, świat byłby bardzo piękny!

Rozmawiał: Mirosław Makuch

***

Zobacz więcej materiałów o gwiazdach:

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Małgorzata Pieczyńska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy