Reklama
Reklama

Małgorzata Ostrowska kiedyś była buntowniczką! Dopiero dziś jest szczęśliwa!

Rockowy pazur, filigranowa figura i mocny, drapieżny głos – wszystko jak kiedyś. Małgorzata Ostrowska (60 l.) od zawsze była barwnym ptakiem, choć w ostatnich latach w jej życiu w końcu zapanował spokój. W szczerej rozmowie z tygodnikiem „Świat i ludzie” wyjawia, czy znalazła receptę na związek idealny, dlaczego zrezygnowała na jakiś czas z chow-biznesu i dlaczego jej mama nie miała z nią łatwego życia.

Świetny wygląd, kondycja, głos... Bardzo pani dba o siebie? 

Nieszczególnie. To bardziej kwestia wewnętrznej dyscypliny. Nie mam sztabu masażystów, trenerów indywidualnych, kosmetyczek. Dbam o siebie jak każda kobieta. I całe życie jestem na dietach.

Niemożliwe...

Mam skłonności do tycia, cała moja rodzina jest w zasadzie kuleczkami, jestem zdecydowanie najszczuplejsza. A kosmetyki od lat robię sama: kremy, serum, maseczki.

Pani ma w ogóle sporo talentów.

Bo ja jestem rzemieślnikiem. Ubrania, sukienki na scenę też sama szyłam. Czerwoną sukienkę, w której wystąpiłam w Sopocie, także zaprojektowałam, a wykonała ją, ręcznie, moja siostra.

Reklama

Rockowe fryzury, irokezy, makijaż na pół twarzy, to też pani?

Tak. Nawet buty sobie szyłam. Miałam warsztacik szewski, odziedziczony po dziadku.

I nie przytrafiła się pani nigdy wpadka wizerunkowa, na przykład zielone włosy?

Raz miałam zielone włosy, bo chciałam. Nagrywałam akurat koncert noworoczny z orkiestrą Zbigniewa Górnego. Miałam też bardzo skromny ubiór: stanik i szorty, a na nich szyfonową mini sukienkę. I takie mini futerko, bo była zima. Pech chciał, że skradziono nam samochód zaparkowany przed Filharmonią Poznańską. W związku z tym spędziłam tę noc w komisariacie policji: w tym stroju, z tymi zielonymi włosami. Co chwila przywożono zabrane z ulic, w sumie dość podobnie wyglądające kobitki... (śmiech). Teraz może to zabawne, ale w tamtym momencie nie do końca.

Rockowy pazur, zadziorność, zawsze to pani miała. Z wiekiem się łagodnieje? 

Tak, nawet w moim wizerunku jest to widoczne. To naturalny rozwój człowieka. Ostrzej odbiera się świat, mając lat kilkanaście czy dwadzieścia kilka. Z wiekiem uświadamia się, że są różne odcienie, nie tylko czerń i biel.

Była pani buntowniczką? Podobno kiedyś pani mama poprosiła, żeby szła pani trzy kroki przed nią...

To było żartobliwe, ale rzeczywiście nie miała lekko. Mieszkaliśmy w niezbyt wielkim mieście, Szczecinku, i na pewno byłam w nim zauważalna.

Jak wyglądał pani pierwszy krok w śpiewaniu? 

W podstawowej szkole muzycznej, do której chodziłam równocześnie ze zwykłą podstawówką, był szkolny zespół - Koliber. Śpiewała tam moja starsza siostra. Gdy kończyła szkołę, to przyprowadziła mnie i powiedziała: "To jest moja młodsza siostra i ona tutaj będzie za mnie śpiewać". Miałam 11 lat i nie zastanawiałam się nad tym czy chcę śpiewać, czy nie chcę. Postawiono mnie przed faktem dokonanym. A ponieważ była to fajna przygoda, zaczęłam śpiewać.

A potem?

Jestem człowiekiem przekornym. Pod żadnym pozorem nie chciałam śpiewać w dorosłym życiu. Pomimo że wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły co innego. Albo właśnie dlatego. Pojechałam do Poznania, by zdawać na biologię, którą kocham do dziś. Ale egzamin poszedł mi słabo. Zdecydowałam, że przezimuję rok w Studiu Sztuki Estradowej, a za rok znów wystartuję na biologię. I tak, niechcący trochę, podjęłam decyzję życiową, bo już zostałam przy śpiewaniu. Drugi tak ważny moment w moim życiu nastąpił, gdy powstał Lombard.

Od 20 lat występuje już pani solo, a od jakiegoś czasu towarzyszy pani syn, Dominik. Jak się pracuje razem z synem?

Bardzo fajnie. Gra na gitarze elektrycznej, jest bardzo wartościowym muzykiem. Nie trafił do zespołu nagle, ot tak... Zanim do tego doszło, przez siedem lat pracował przy zespole. Był pracownikiem technicznym: nosił sprzęt, rozstawiał... A równocześnie cały czas gdzieś grał. Gdy osiągnął pewien poziom, to wszedł do naszego zespołu. Jest jego bardzo cennym członkiem, niezwykle energetycznym, wnosi dużo nowej krwi... Gdy na scenie pojawia się facet w blond dredach do pasa - to on.

Syn ma 30 lat. Kiedy miał dwa latka, zawiesiła pani karierę. Ciężko było łączyć macierzyństwo z koncertami? 

Było trudno, a w pewnym momencie okazało się, że za trudno. To były inne czasy, nie jeździło się w trasę, a szczególnie za granicę, z dzieckiem i opiekunką. To było nie do pomyślenia, nie było takiego zwyczaju. Dziecko zostawało w domu. Dominik zostawał z tatą, z rodziną... Ale mnie to nie pomagało. Taki nasz obustronny niedosyt był już nie do wytrzymania.

Tęskniła pani...

Oczywiście, że tak.

I zaryzykowała?

Widziałam, że powrót na scenę może się nie udać. Ale podjęłam decyzję. Ja w ogóle wtedy w za - sadzie nie myślałam o powrocie. Tylko wiedziałam, że dziecko potrzebuje matki, a ja potrzebuję dziecka.

Na ile lat pani zniknęła?

Na około pięć? Cztery w ogóle nie śpiewałam. Przerwa między wydawaniem płyt trwała 7 lat. To było dużo, publiczność miała prawo kompletnie o mnie zapomnieć.

Ale nie zapomniała. A pani zaczęła śpiewać także o swoich uczuciach, o miłości...

Dojrzałam do tego. W pewnym wieku niechętnie przyznajemy się do uczuć. Żeby się otworzyć, trzeba dojrzeć. U mnie trwało to długo.

A w życiu? Miłość trwa? 

Mam tego samego męża od samego początku, jak więc pani widzi - jakoś sobie radzę. Nasz związek trwa ponad 30 lat,  małżeństwo nieco krócej. Nasze dziecko w wieku sześciu lat było na ślubie własnych rodziców.

Proszę zatem o przepis na długotrwały związek... 

Nie ma takich przepisów. Szczególnie w tym zawodzie. Albo w tych zawodach, bo mąż jest plastykiem, fotografikiem.  Dwoje artystów w domu... Jeżeli więc na czymś to w ogóle polega, to tylko na jednym: trzeba bardzo chcieć.

Jest pani postrzegana jako osoba silna. Ale czy tak jest? 

Nie jestem ani osobą silną, ani słabą. Jestem normalna. Różna - jak każda kobieta. Raz jest tak, a raz tak. Życie nie jest doskonałe, wcale nie toczy się tak, jakbyśmy chcieli, zawsze więc będą słabsze momenty. Są tacy, którzy potrafią sobie z nimi radzić, i tacy którzy potrzebują pomocy.

A pani?

Radzę sobie sama. I staram się szukać pozytywów.

Znajduje je pani?

Znajduję. Ja jestem w ogóle z życia zadowolona. Życie jest niezwykle kolorowe. Nawet, gdy wszystko idzie pod prąd, można znaleźć pozytywne rzeczy.

Jak wygląda powszedni, domowy dzień Małgorzaty Ostrowskiej? Ikony rocka?

Robię to co bardzo lubię: pracuję w ogrodzie albo robię kremy, albo gotuję, albo zajmuję się przetworami domowymi.

***
Zobacz więcej materiałów wideo: 

Świat & Ludzie
Dowiedz się więcej na temat: Małgorzata Ostrowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy