Reklama
Reklama

Górniak: Na dobrej drodze

Nie należy do kobiet które ukrywają swoje urodziny. W tym roku Edyta Górniak skończy 40 lat. Aż prosiło się o bilans. Podsumowała wszystko szybko, bez wahania: robi to, o czym marzyła jako dziecko - śpiewa, wydała kolejną płytę. Jest mamą. Pozbyła się żalu do ludzi, do losu. Czyli jest na dobrej drodze. Tym bardziej że się zakochała, ale tym razem... inaczej. W mężczyźnie bez kompleksów. Od Piotra, swojego partnera, słyszy, że jest mądra. Lubi ten komplement, bo tego, że jest atrakcyjną kobietą, już się przez lata nasłuchała.

Miała pani być polską Whitney Houston.

Edyta Górniak: Ciekawe...

Ciekawe, dlaczego tak się nie stało...

- Nie przyjmując roli, nie mogę dyskutować o tym, czy i dlaczego ta rola się nie powiodła.

Start w Eurowizji, wyjazd na Zachód, by nagrać płytę to nie było "przyjęcie roli"?

- Wyjechałam, nagrałam i wydałam dwie płyty, które weszły do sprzedaży w 29 krajach na trzech kontynentach. Myślę jednak, że zaważyły moje zasady, które po prostu miałam i mam. W dłuższej perspektywie nie znalazłam porozumienia z wydawcą. Nie godziłam się na kompromisy.

Reklama

Co miało być tym kompromisem?

- Promowanie płyty moją nagością. Zobaczyłam z bliska brud światowego show-biznesu. Powiem oględnie - to jest konkurs w kategorii: "która szybciej pokaże więcej, która odważniej się obnaży". Wiele kobiet się w tym odnajduje, ale to nie dla mnie. Nie ta konstrukcja psychiczna.

A jaka jest pani konstrukcja psychiczna? Mówi się, że Edyta Górniak ma dwa oblicza.

- Jest we mnie wiele kobiet.

Opowie pani o nich?

- Jestem kobietą, więc nie jestem jednowymiarowa. Mam swoje różne "odsłony": bywa, że to ogrom emocji, to znów spokój, niezależność, ale i uległość, mądrość, a bywa, że i jej brak. Jednak to raczej nasi mężczyźni mogliby więcej o tym powiedzieć niż my same. Piotr, mój partner, odpowiedziałby pani na to pytanie najcelniej.

To może go tu zaprośmy?

- Nie namówi go pani.

Myślałam raczej, że pani to zrobi.

- Zapewniam, że nawet kobiece sztuczki zawiodłyby. Piotr nie lubi eksponować siebie. Ma zasady. To silna osobowość.

To chyba dobrze?

- O, zdecydowanie tak! Wolę żyć u boku mężczyzny, którego nie muszę podnosić, holować, by nie czuł się gorszy. Robiłam to całe życie. Znudziło mi się.

Czym pani tak przytłaczała mężczyzn, że czuli się gorsi? Osobowością, popularnością?

- Nie byłam świadoma, że ich przytłaczam. To oni sami po upływie czasu zdradzali się swoimi emocjami i reakcjami. Wtedy starałam się stawiać ich na piedestał, "klaskałam" im, by czuli się lepsi i mocniejsi.

Jak to klaskanie wyglądało?

- Przerysowane komplementy, udawanie głupszej i bezbronnej. Chowanie siebie, aby mężczyzna zyskiwał większą widoczność. Zdarzało mi się pracować nad czymś wytrwale i godzić się na to, że sukces pójdzie na konto mojego partnera. Czasem nawet dosłownie domagałam się poklasku dla bliskich mi mężczyzn - wyciągając ich na scenę, by stali tuż obok mnie.
A w domu?

- Scena to miejsce, w którym odnalazłam spełnienie. To na niej osiągam sukcesy i to mi długo wystarczało. Nie miałam potrzeby, by również w domu zaznaczać swoje terytorium i narzucać zasady. Ustępowałam z łatwością, a nawet z radością, że wreszcie nie muszę być za wszystko odpowiedzialna. Pozwoliłam na zbyt wiele osobom, które nadużyły tej swobody. Myślałam na pewnym etapie życia, że całkowite poświęcenie, oddanie i podporządkowanie się kochanej osobie to dowód miłości dojrzałej. To był błąd.

Jak jest dziś?

- Dziś to jest moja tajemnica, a właściwie moja i mojego partnera.

Jaką jest pani partnerką?

- Jestem raczej trudna. Myślę, że kobieta nie może być łatwa, bo wtedy nie jest szanowna przez mężczyznę. Choć kiedyś słyszałam, że mądra kobieta to taka, która nie przyznaje się do mądrości! Smutne.

- Ależ nie! Gdybym nie zdobyła trudnych doświadczeń, nie umocniłabym swojej wrażliwości, która pozwala mi być artystą. Rzeczywiście w przeszłości zwykle pytałam o radę mężczyzn. To się zmienia. Dziś, gdy pytam o coś Piotra, on mówi: "Dlaczego ty się mnie radzisz? Przecież jesteś mądra, sama wiesz". Zwrócił też uwagę, że kiedy poznajemy nowe osoby, to ja na starcie daję każdemu kredyt zaufania, a potem oceniam, czy było warto. A on dopiero z czasem decyduje, czy warto zaufać.

Pani strategia często przynosiła rozczarowanie?

- Rozczarowania to nieodłączna część życia. Mój partner powtarza, że rozczarowania to tylko cena za pewne prawdy. Ludzie są, jacy są... To, co najtrudniejsze w życiu zawodowym, w moim przypadku - w show-biznesie - to właśnie ludzie.

A w życiu osobistym?

- W życiu osobistym na swojej drodze spotykałam wielu mężczyzn. Opowiadali przeróżne historie. Byli przedsiębiorcami, właścicielami zamków, albo apartamentowców w Dubaju. Czas i intuicja zawsze w końcu odsłaniały przede mną prawdę: to męska próżność, ego podpowiadało im, że muszą mieć kobietę, którą koledzy uważają za atrakcyjną. Ci mężczyźni mówili różne rzeczy, proszę mi wierzyć. Niestety, większość "jak coś mówi, to... tylko i wyłącznie mówi". Mężczyznę trzeba oceniać po tym, co robi, nie po słowach.

Po którymś z rozstań twierdziła pani, że mężczyźni są tylko na chwilę. Na pewien etap życia. Wciąż tak pani myśli?

- Nie. Mój partner odbudowuje we mnie wiarę w mężczyzn, w ludzi w ogóle. I w to, że warto być dobrym, bo już w to wątpiłam.

Po tych wszystkich doświadczeniach umiałaby pani dziś całkowicie zaufać mężczyźnie?

- W niektórych kwestiach prawdopodobnie nie zaufam już nigdy. I z pewnością nie popełnię już tych samych błędów, które popełniłam kiedyś. 

Wychodząc dziś za mąż, wolałaby pani na przykład podpisać intercyzę?

- Z Piotrem mamy takie samo podejście do małżeństwa - jeśli ludzie się kochają, odnajdują w relacji prawdę, szczęście i siebie, kontrakt nie jest potrzebny. Zresztą, jaki kontrakt wynegocjowałabym z takim prawnikiem?!(śmiech)

Jeśli się oświadczy, powie pani "nie"?

- Nie wiem.

Podobno motto mecenasa Schramma brzmi: "Sukces podejmowanych działań jest mierzony ilością poświęcanego im czasu", więc jeśli będzie chciał ślubu, musi być pani przygotowana, że nie odpuści po pierwszym "nie".

- Rzeczywiście. Jest niesamowicie wytrwały i trzyma emocje na wodzy. A ja dotąd byłam z mężczyznami, którzy byli równie emocjonalni jak ja.

Miła odmiana?

- Tak. Przy Piotrze mogę poczuć się kobietą - pozwolić sobie na bycie prawdziwą, nawet na zmienność nastrojów. I, paradoksalnie, będąc przy stabilnym mężczyźnie, nie mam huśtawek emocji. Może po prostu stajemy się tacy, jakimi są ludzie, przy których zasypiamy.

Ładnie powiedziane.

- Dziękuję. Uwielbiam w naszej relacji to, że moja praca polega na dawaniu i generowaniu emocji na scenie, a jego - na ich kontrolowaniu na salach sądowych. Ja zawodowo rozpalam, on zawodowo gasi. Ale kto zrozumie ogień lepiej od strażaka? Fajne połączenie, nasze światy się uzupełniają.

Czym jeszcze panią ujął?

- Mądrością, elokwencją. Czasem, gdy wracam do domu umordowana po 16 godzinach pracy i zadaję mu proste pytanie, a on odpowiada mi zdaniem aż potrójnie złożonym, to łapię się na tym, że nie rozumiem, co Piotr mówi. A dla niego to złożoność zaledwie potrójna. (śmiech) Żartuję wtedy: "Kochanie, a możesz to tak po ludzku powiedzieć?".

I wtedy mówi "po ludzku"?

- Nie! (śmiech) Mówimy trochę innymi językami. On ma umysł analityczny, ja jestem artystą. Znów się uzupełniamy. Kiedy się poznaliśmy, potwierdził, że znał moje nazwisko, ale z twórczości głównie piosenkę Nie opuszczaj mnie.

A potem kupił sobie pani płyty i słuchał ich w samochodzie, by nadrobić zaległości?

- Ostatnią płytę MY zna dobrze, bo zaczęłam nagrywać ją w czasie, gdy już się spotykaliśmy. Piotr uczestniczył w każdym jej etapie powstawania. Przyjeżdżał po mnie do studia. Był ciekawy, co powstało. Odsłuchiwaliśmy kolejne wersje próbne w drodze do domu.

Która piosenka najbardziej mu się spodobała?

- Piotr zna dobrze całą płytę MY, ale myślę, że najbliższy jest mu utwór, który napisałam dla niego - Perfect Heart.

MY, czyli pani i pani partner?

- MY jako wszechświat i MY jako relacje najbardziej intymne. Wszyscy MY stanowimy całość istniejącego wszechświata. Mój nowy album to jedenaście premierowych utworów i każdy z nich odnosi się do innego etapu relacji międzyludzkich. Nasze relacje i przemyślenia zmieniają się przecież na przestrzeni życia. O tym jest ten album, ale to nie jest płyta rozliczeniowa. Własne doświadczenia traktuję jedynie jako pomoc w rozumieniu ludzi, dla których śpiewam. Choć kiedy nagrywałam piosenkę Dzisiaj dziękuję, zastanawiałam się, jak długa jest droga od rozstania do wybaczenia. Ile czasu na to potrzebujemy.

A pani ile czasu potrzebuje?

- Droga do wybaczenia dla każdego jest inna.

Myślała pani kiedyś, że lepiej się już nie zakochiwać?

- Miałam różne momenty zwątpienia. Miałam i taki czas, kiedy moja twórczość umarła. Powiedziałam nawet, że już nie wrócę na scenę. Co się wtedy właściwie stało? Wiem, że nie chce pani o tym opowiadać, ale pewne fakty i tak są powszechnie znane...

- "Powszechnie przekłamane" miała pani na myśli? Bo ile jest prawdy na temat Edyty Górniak w prasie? Zastanówmy się... Zgadza się imię i nazwisko, tytuły piosenek, daty niektórych występów publicznych. No i to by było chyba wszystko.

Ma pani teraz okazję to sprostować. Może zróbmy listę przekłamań na temat Edyty Górniak. Takie top 10. Ten hymn, sukienka przyczepiona plastrami, zdjęcie pieluchy...

- Jeśli będę walczyć o prawdę, to jedynie o tę, która jest najważniejsza dla mnie dziś. A dziś liczy się tylko przyszłość. Myślę, że jest tak, że lubimy pisać dziwne historie o Edycie Górniak. Prawda jest dużo prostsza, żeby nie powiedzieć zwyczajna, ale ludzie woleliby być świadkami moich ekstremalnych i ekscentrycznych zachowań. Ludzie lubią historie nieprawdopodobne i uwielbiają oceniać na skróty.

Gdy tak na skróty oceniać pani życie, to właściwie się dziwię, że tego, co się wokół pani działo, nie odreagowywała pani alkoholem, narkotykami czy choćby kompulsywnym seksem...

- Mam mocny umysł i mocne serce. Zahartowały się. Umiem żyć pod presją i ostrzałem krytyki. Patrząc czasem na Whitney Houston czy Amy Winehouse, rozumiem, że bywają artyści tak wrażliwi i delikatni, że muszą się czymś wspomagać, by trwać. Mnie to nie było i nie jest  potrzebne. Przy tej ilości dobra, życzliwości, miłości, zaszczytów, jakich doświadczam dzięki ludziom, krytyka pozwoliła mi zachować równowagę.

Dużo doświadcza pani tej życzliwości? Ludzie zaczepiają panią na przykład na ulicy i mówią, że pomaga im swoimi piosenkami?

- Tak, tak właśnie mówią. Ostatnia płyta jest lekka, chciałam, żeby kobiety, słuchając jej, chciały rano wstać z łóżka, pomalować rzęsy, napić się kawy, uśmiechnąć do siebie i wytrzymać trudny dzień. Śpiewam przecież dla innych, nie dla siebie.

A sobie pani nie nuci pod nosem?

- Sporadycznie. Zresztą właściwie nie ma większego znaczenia, czy sprawiam komuś radość śpiewem, uśmiechem, słowem czy drobnym gestem. Lubię zasnąć z poczuciem, że dałam komuś radość.

Robi pani rachunek sumienia przed snem?

- Robię.

Co było w nim wczoraj?

- To zwykłe, proste rzeczy.

Proszę. Jedną rzecz.

- Kupiłam kwiaty u stareńkiej babuni, zostawiłam jej więcej pieniędzy, niż chciała, i uciekłam. Chciałam, żeby już wróciła do domu. Stała w słońcu, bez kapelusza. Boli mnie to, że w naszym kraju nie szanuje się i nie chroni starszego pokolenia. Widzę często wycieczki niemieckich emerytów podróżujących po świecie. Spotkała ich nagroda za to, że przetrwali wojnę. A polskich?

Raczej kara.

- Właśnie. To ciężki temat. Nie znoszę czuć się bezsilna.

Kiedy ostatnio tak się pani czuła?

- Wolę opowiadać o tym, co mnie uszczęśliwia. Jestem szczęśliwa, kiedy śmieje się mój syn. I kiedy wszystko układa się mojemu partnerowi. Kiedy zdrowe są osoby, które kocham, kiedy ludzie śpiewają moje piosenki, kiedy piję kawę i patrzę w słońce. Wszystko to jednak potrafi przyćmić obraz zabijanych zwierząt, wycinanych drzew, nieszanowanych w Polsce starszych ludzi czy widok niekochanych dzieci.

Pani syn ma szczęście - jest kochany, choć nie mieszka już pani z jego tatą. Jak to znosi?

- Różnie. Mieszka na przemian u mnie i u swojego taty. Zawsze wraca do mnie inny, niż go pożegnałam. To mnie martwi. Ale gdy wraca, znów zaczynam wdrażać zasady, jakie obowiązują w moim domu.

Jakie to zasady?

- Ważne są obowiązki, osiągnięcia i ambicje. Daję mu bezwarunkową miłość, ale nie obdarowuję prezentami, by wynagrodzić to, że nie mieszka z obojgiem rodziców. Wiem, że mogę kiedyś usłyszeć, że woli być z tatą niż z mamą, bo tata na więcej pozwala. Mimo wszystko jednak staram się trzymać w domu dyscyplinę, choć pewnie robię błędy, wyręczając go nadal zbyt często. Allan ma już przecież osiem lat.

W czym go pani wyręcza? Wiąże mu buty?

- Nie, ale łapię się na przykład na tym, że jak zje, mówię: "To ja, synku, wezmę talerz i odniosę go do kuchni". Dopiero za chwilę się mityguję: "Allan, odnieś talerz do kuchni". Mamy też pewien problem z punktualnością. (śmiech) Ale największym problemem jest życie w dwóch domach. Pocieszam się, że może dzięki temu w przyszłości będzie umiał odnaleźć się w różnych środowiskach i okolicznościach. Mam nadzieję, że będzie zahartowany. Niedawno usłyszałam od niego ważny dla mnie komplement. Przed snem rozmawialiśmy o życiu, o tym, jak ludzie się zachowują w różnych sytuacjach, nagle powiedział: "Mama, ty mówisz, jak Yoda". A ja pytam: "Jaka joda?". A on: "No Yoda, ten z Gwiezdnych wojen. Ten, który jest najmądrzejszy i wszyscy się go radzą". Zrozumiałam, że chodzi mu o mistrza Yodę. Wielkie szczęście dla mamy usłyszeć coś takiego.

W domu wprowadziła pani jasne zasady. A jak jest z tym w pracy? Podobno jest pani tak wymagająca, że ludzie boją się z panią pracować. Nie wytrzymują zbyt długo.

- Niełatwo ze mną wytrzymać, to pani gwarantuję. Niełatwo z powodu nieustającej presji ze strony otoczenia, do której ja jestem przyzwyczajona, ale która szokuje i męczy współpracowników.

Nie każdy chce zostać pracoholikiem.

- Ja też nie jestem fabryką. Tworzę wtedy, kiedy tworzę, i każdą propozycję, którą otrzymuję, rozważam z uwagą. Nie tylko te muzyczne, ale choćby reklamowe czy udział w jakimś programie. Uczestniczę w życiu publicznym od 21 lat. Może zabrzmi to górnolotnie, ale są tacy, którzy uważają, iż mój wizerunek jest elementem polskiej "sfery publicznej". A ja, by tworzyć, potrzebuję też komfortu.

Jak to wygląda w praktyce?

- Za kulisami koncertu potrzebuję skupienia, w studiu nagraniowym kreatywności, na sesji zdjęciowej muzyki. Jeśli mam podpisany kontrakt na koncert, szczególnie dbam o gardło. Jeśli zdarzy się infekcja, potrzebuję specjalisty.

Kąpiel, masażysta i lekarz w czasie naszej sesji zdjęciowej to naprawdę konieczność?

- Na masaże przed pracą się nie decyduję - usypiają mnie. Na sesji, o której pani mówi, był kręgarz, nie masażysta. Na plan przyjechałam prosto ze szpitala, po nocy spędzonej z Allanem. Syn miał złamaną rękę, konieczna była operacja. Wyczekiwanie na jej koniec w strachu i napięciu sprawiło, że nie mogłam swobodnie ruszać szyją. Przyjechał więc fachowiec, którego darzę zaufaniem. Przy okazji przywiózł mi wzmacniające witaminy.

Nie mogła pani sama sobie tych witamin zaaplikować?

- Nie mam specjalizacji lekarskiej. Jeśli plan zdjęciowy przeciąga się do osiemnastu godzin, jeśli nie śpię kilka nocy z rzędu, jak było w tygodniu, w którym Allan trafił do szpitala, to zamiast odwoływać wielką produkcję i stawiać redakcję w kłopotliwej sytuacji, dzwonię do zaufanego lekarza. Przyjeżdża na plan, sprawdza mi ciśnienie i podaje w płynie mieszankę minerałów, witamin, białka, których sama nigdy nie zażywam. Na co dzień o organizm dbam tylko naturalnymi metodami. O, już widzę tytuły w prasie "Skoczyło jej ciśnienie, kręgarz uratował jej życie!". (śmiech) A wracając do ludzi, rzeczywiście czasem boją się pracować ze mną, bo wiedzą, że to będzie weryfikacja ich rzeczywistych umiejętności. Oczekuję najwyższej jakości, jaka jest w Polsce możliwa. To dotyczy wszystkiego: jakości mikrofonów, udźwiękowienia, produkcji muzycznych, wizualizacji, grafiki, fotografii, montażu, stylizacji. I pewnie chce pani mieć ostatnie zdanie nie tylko w kwestiach muzycznych, ale i na przykład zdjęcia w książeczce dołączonej do płyty?

- Tak, czuwam nad wszystkim i czasem jestem bardzo zmęczona. Bywa, że potrafię nie spać sześć nocy z rzędu. Bo oprócz nawigowania tym moim statkiem, wychowuję przecież syna. Wytrzymuję zmęczenie, bo wierzę, że warto jest walczyć o swoje idee. Jeśli ktoś się sprawdzi, zostaje na lata. Mam osobę, z którą współpracuję 11 lat, ale wiele innych nie dało sobie rady z rosnącą listą obowiązków, ciągłą koncentracją, prowadzeniem równoległych projektów. Do tego dochodzi jeszcze kwestia lojalności i dyskrecji.

Ile ma pani takich zaufanych osób?

- Zaufanych?! Ja nie ufam nikomu.

A dziś, w chwili słabości, mogłaby pani zadzwonić tylko do swojego partnera czy może jeszcze do kogoś?

- W chwilach słabości nie dzwonię do nikogo. Wstydzę się słabości. Sama muszę się podnieść, nikt inny mi nie pomoże. Jestem uparta okrutnie i zamykam się wtedy na wszelkie bodźce, jestem zbyt dumna, aby prosić o pomoc. Jeśli zdarza mi się moment zwątpienia, muszę poradzić sobie sama. Potrafię.

W tym roku skończy pani 40 lat. Może to dobry czas na autentyczną niezależność?

- Autentyczną niezależność odzyskałam ponad dwa lata temu. Potem jeszcze nosiłam w sobie żal. Do ludzi, sytuacji, do siebie. Pewnego dnia uwolniłam te emocje. A one uwolniły mnie. Śpiewam, zostałam mamą, znalazłam szczęście w miłości i w codziennym życiu. Nauczyłam się wyciągać wnioski z trudnych doświadczeń. To nie moja zasługa, raczej drogi życia, która mnie do tego stanu doprowadziła. Myślę, że dziś żyję bardziej świadomie. O tak, to dobre słowo. Wygląda na to, że bilans życia wychodzi mi na plus! To wielka wartość!

Rozmawiała Agnieszka Sztyler

8/2012


Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Edyta Górniak | związek | kariera
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy