Reklama
Reklama

Filip Łobodziński: Rozpacz nigdy nie minie

Okrutna choroba zabrała mu ukochaną córkę. Od tamtej pory próbuje zrozumieć, dlaczego Bóg zsyła cierpienie, które do niczego nie prowadzi...

Mnie się wyć chce do dziś, codziennie. Przecież niedawno, 1 października, była trzecia rocznica śmierci Marysi... - mówi Filip Łobodziński (59 l.), który dopiero teraz zdecydował się publicznie opowiedzieć o swoim cierpieniu po stracie córki.

Odkąd 21-letnia Maria przegrała walkę ze złośliwym nowotworem mózgu, glejakiem, jego świat stał się inny, gorszy. - Ale żyję. I to tak, żeby nie przynieść wstydu tym, którzy odeszli - wyznaje Łobodziński.

Dziecięca gwiazda

Nie lubi wracać myślami do dzieciństwa, gdy będąc kilkulatkiem, zadebiutował jako aktor. Do dziś wielu widzów kojarzy go z filmem "Podróż za jeden uśmiech" czy serialem "Stawiam na Tolka Banana".

Reklama

Choć on sam dopiero niedawno je obejrzał, na całe życie przylgnęła do niego łatka dziecięcego bohatera.

- Musiałem przez długie lata, i to całkiem do niedawna, znosić wykrzykiwane w moją stronę "Duduś!", nierzadko w formie pogardliwej inwektywy. Mogłem to jeszcze zrozumieć, gdy byłem chłopcem, ale po latach, kiedy już nabawiłem się pierwszych siwych włosów, a filmowe role należały definitywnie do mojej prehistorii, było to nie do zniesienia - mówił w jednym z wywiadów.

Jeszcze w szkole nie było mu łatwo z powodu popularności. Choć koledzy nie zmienili do niego stosunku, podpadł gronu pedagogicznemu.

- Miałem problemy z nauczycielkami. Jedna z nich była obrażona, bo jej córka nie dostała się do filmu, więc się na mnie wyżywała - zdradza Filip. W tych trudnych chwilach wspierała go mama. Z kolei ojciec starał się nie okazywać emocji i tę cechę przekazał synowi.

- Sam przeszedł sporo w życiu, był przez chwilę w Powstaniu Warszawskim, widział straszne rzeczy, potem w koszmarnych cierpieniach odchodziła jego matka. To spowodowało, że się zamknął w sobie - wyjaśnia Łobodziński.

Czytaj dalej na następnej stronie...

On sam jednak już wtedy doskonale wiedział, że w przyszłości nie chce mieć z aktorstwem nic wspólnego. - Zbyt dużo nerwów, niedobrych emocji. Widziałem, jak ludzie wylatują z planu, jak niektórzy się upijają - wyznał po latach. A ponieważ od zawsze miał niesamowite zdolności językowe, po maturze zdał na iberystykę. Od aktorstwa trzymał się z daleka, po skończeniu studiów trafił jednak na mały ekran, zostając dziennikarzem.

Jego kariera zawodowa rozwijała się w błyskawicznym tempie, ale przypłacił to dwoma rozwodami - z Anirą Wojan i Magdaleną Szkolnikowską. W małżeństwach Łobodziński doczekał się dwóch córek - Julii (30 l.) i Marysi (†21 l.). Prawdziwe szczęście odnalazł dopiero przy Mai, dawnej koleżance z liceum. Choć wcześniej był ateistą, właśnie gdy ją poznał, 14 lat temu, otworzył się na Boga.

- Podejrzewałem, że jest jakiś wymiar dla mnie niedostępny, ale istniejący. Nie umiałem sobie pewnych rzeczy wytłumaczyć inaczej niż poprzez cud stworzenia - wyznaje.

Te przemyślenia sprawiły, że w wieku 45 lat przyjął chrzest i wziął ślub kościelny. U boku Mai Łobodziński wiódł szczęśliwe życie, realizując się jako tłumacz, muzyk i dziennikarz. Aż do momentu, gdy dowiedział się, że jego córka Marysia ma nowotwór mózgu. 

Bez sentymentów

Wszystko zaczęło się od trwających wiele miesięcy silnych bólów głowy. Lekarze postawili diagnozę, która brzmiała jak wyrok. Od tego momentu jego życie stało się nieustanną walką. Zrozpaczony ojciec starał się dotrzeć do wszelkich możliwości leczenia ukochanego dziecka.

- Tu nie ma sentymentów. Znaczy jest jeden - chora córka. Choć sytuacja i tak była beznadziejna - mówi. Cierpienie ojca było tym większe, że Marysia doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że odchodzi. Wiedziała dobrze, jakie są rokowania. Znosiła to, jak mówi Łobodziński, z godnością, choć była zrozpaczona w stopniu niewyobrażalnym...

W ostatnim roku życia był przy niej chłopak, który zajmował się nią jak prawdziwy pielęgniarz. To, że się pojawił, było jak promień, który też jej bardzo pomógł. Kochała go bardzo. Zupełnie inaczej niż nas, rodziców, rodzeństwo. Był przy niej do końca, do ostatniej sekundy. Mam z nim kontakt. Dzisiaj ma trzy dychy. Na cmentarzu mówiłem, że modliliśmy się o cud i cud się zdarzył. Miał na imię Alek - wyznaje Łobodziński.

Czytaj dalej na następnej stronie...

1 października 2015 r. Marysia odeszła. Pogrążony w bólu ojciec rzucił się w wir pracy. Do znajomych rozesłał sms-y z prośbą o pomoc w znalezieniu jakiegokolwiek, byleby uczciwego, zajęcia. Dostał posadę w Najwyższej Izbie Kontroli. Ale nie było mu łatwo. Z jednej strony czuł, że pogrąża się w ciężkiej depresji, z drugiej wiedział, że dzięki pracy uda mu się choć na chwilę zająć myśli.

Śmierć córki wywołała w dziennikarzu kryzys wiary. - Są rzeczy, których nie rozumiem. W kategorii całego świata - nie rozumiem cierpienia, które do niczego nie prowadzi. Gdyby Bóg rzeczywiście musiał zabrać młodą osobę, to mógł to zrobić w sposób nagły, poprzez wypadek na przykład. A nie kosztem kilkuletniego cierpienia. To jest niegodziwe - tłumaczy swoje wątpliwości.

Nadal się modli, ale gdy to robi, nigdy o nic nie prosi. - Wierzę w Boga, aczkolwiek nie zawsze mam pewność, czy Bóg wierzy w człowieka - zastanawia się.

Osiem osób w osiem lat

Choć od śmierci Marysi minęły trzy lata, Łobodziński wciąż dotkliwie odczuwa jej brak. Najtrudniejsze są dla niego jesienie i data 1 października, czyli dzień śmierci ukochanej córki, oraz luty, kiedy obchodziła urodziny. Wciąż jest w nim lęk o starszą córkę, Julię, absolwentkę italianistyki.

- Przy każdym wyjeździe Julki mówię: uważaj, naprawdę uważaj, dbaj o siebie. Cokolwiek, jakikolwiek sygnał ze środka ciała niepokojący, natychmiast się konsultuj - zdradza w wywiadzie. W życiu dziennikarza nie brakuje bolesnych pożegnań - w ciągu ośmiu ostatnich lat stracił osiem bliskich jego sercu osób.

- Umarły. Trzech przyjaciół, brat cioteczny, córka i obydwoje rodziców. Tata niedawno. We wrześniu - mówi.

Mimo tych trudnych przeżyć dziennikarz przyznaje, że widzi sens w tym, że w ogóle żyje i coś robi, choć, jak twierdzi, miewa też gorsze okresy. - Staram się sobie przypominać, że spotkało mnie wiele fantastycznych rzeczy i że bilans ciągle jest dodatni. Oczywiście, nie wliczam w to odejścia Marysi, bo to jest poza konkurencją, i tego nic nie zrównoważy - mówi.

Łobodziński ma cel - pragnie dokończyć tłumaczenie książki, nad którym pracowali z córką. Ukojenie odnajduje także w muzyce. Udało mu się założyć zespół Dylan.pl, o którym marzył od lat.

- Marysia była na jednej z pierwszych prób, bardzo kibicowała temu przedsięwzięciu, uważała, że zabrałem się w końcu za coś poważnego. To był 2015 rok. Płyta jest dedykowana jej pamięci - zdradza. Ma nadzieję, że jego opowieść o córce, jej odchodzeniu i obecnym życiu, w którym już nigdy jej nie przytuli, pomoże innym rodzicom w podobnej sytuacji przetrwać ten ból.

***

Zobacz więcej materiałów:

Na żywo
Dowiedz się więcej na temat: Filip Łobodziński
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy