Ponad trzydziestostopniowy upał nie pokrzyżował 31-latce planów na igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro. Na trybunach rodzice, Maria i Andrzej, dodawali jej otuchy, skandując głośno: "Anita, Anita, Anita". Emocje były ogromne, konkurencja również, ale nasza najlepsza sportsmenka w rzucie młotem nie dała sobie odebrać pierwszego miejsca. To jej przypadł złoty medal i rekord świata 82,29 m!
- Swoje zwycięstwo dedykuję mamie, która ma dzisiaj imieniny - wyznała Polka, nie kryjąc wzruszenia. Anita od najmłodszych lat była ze sportem za pan brat. Zaczęło się od biegania. - W końcu dostałam od taty rowerek i szybko nauczyłam się na nim jeździć - wspomina dzieciństwo.
Na podwórku, na osiedlu im. Sobieskiego w Rawiczu, gdzie mieszkała, bawiła się głównie w towarzystwie chłopców. I to z nimi i z sześć lat starszym bratem Karolem rywalizowała. Była wprawdzie pulchna, ale niezwykle ambitna. Miłość do sportu wpoili jej rodzice. Już jako mała dziewczynka siadała z nimi przed telewizorem i kibicowała występom Polaków. Pokochała też, jak tata, futbol.
- Podczas jednej z uroczystości rodzinnych mój chrzestny zasugerował, bym zajęła się lekkoatletyką - opowiada. Najpierw było pchnięcie kulą, potem dysk. Dopiero gdy poznała technikę rzucania młotem, stwierdziła, że to dyscyplina dla niej.

Obiecała rodzicom, że sportowe fascynacje i częste treningi nie odbiją się negatywnie na nauce. I słowa dotrzymała. Była pilną uczennicą. Lubiła biologię, historię, język polski. - Pamiętam, że nauczyciele dawali mojej mamie trudne dyktanda, żeby ćwiczyła ze mną przed konkursami - zdradziła.
Trudno ją za to było namówić na zabawę w dyskotece, nawet w swoim balu studniówkowym nie wzięła udziału. Termin pokrył się z zawodami w Niemczech. Pojechała na nie i wróciła z medalem. Rodzice byli z niej dumni. Widzieli, że niczego nie zaniedbuje, jest dobrze zorganizowana. Przez długi czas rozwijała swoją drugą, wielką pasję - grę na pianinie. Mama Anity marzyła, by jej córka została artystką, wygrała kiedyś konkurs Chopinowski. Dlatego początkowo nie była zadowolona, gdy po liceum zdała na AWF w Poznaniu.
Studiowała i trenowała na rzutni, a potem, gdy jej młoty leciały coraz dalej i spadały na bieżnię, przeniosła się... pod most św. Rocha. Już wtedy ledwo wiązała koniec z końcem. Dostawała stypendium w wysokości 300 zł miesięcznie.
- Trudno się było za takie pieniądze utrzymać. Do pracy nie mogłam pójść, bo treningi zajmowały mi pół dnia. Rodzice pomagali mi finansowo. Męczyłam się, ale wytrzymałam. Dzięki nim - wyznała.
Dziś państwo Włodarczykowie chcieliby, żeby ich córka, która przeprowadziła się do Warszawy, wzięła ślub, założyła rodzinę, obdarowała ich wnukami. Na spełnienie tych marzeń będą musieli poczekać, bo w życiu Anity wciąż na pierwszym miejscu jest sport. Póki co, nie ma w nim miejsca na miłość.
- Nie wszyscy muszą mieć tę drugą połowę. Wielu sportowców jest w takiej sytuacji. Ja nie narzekam. Młot to mój życiowy partner - śmieje się. Na razie najważniejszymi mężczyznami są dla niej ojciec, brat i trener.

***
Zobacz więcej materiałów:








