Reklama
Reklama

Tomasz Stańko przez całe lata "właściwie nie trzeźwiał". Denaturat pił z kryształowego kieliszka

Niewielu polskich artystów osiągnęło taką pozycję w muzycznym świecie jak Tomasz Stańko (†76 l.). Zapłacił za to wysoką cenę. Zmarł dzień po Korze (†67 l).

Choć muzyczne ich drogi były odległe, przecięły się przynajmniej dwukrotnie. Na drugiej płycie Maanamu "O", wydanej w 1982 r., muzyk zagrał partię na trąbce w piosence "Die Grenzen" oraz w utworze "Zwierzę", który trwał zaledwie 40 sekund. Kilkanaście lat później zagrał w dwóch utworach na płycie Maanamu "Klucz".

Z Korą znali się towarzysko od lat 70.: Joanna, żona Stańki, podobnie jak Kora była hipiską. Oboje przyjaźnili się z Jackiem Ostaszewskim, z którym Marek Jackowski, mąż Kory, założył zespół Osjan. Tak się złożyło, że Kora i Tomasz Stańko zmarli niemal w tym samym czasie: w ostatni weekend bardzo upalnego lipca tego roku.

Reklama

Stańko mieszkał w wielu miastach Europy i świata, ale powtarzał, że najważniejszym był Kraków. Urodzony w Rzeszowie mieszkał tu od siódmego roku życia. Tu uczył się grać na trąbce, tu poznał najważniejszych dla siebie ludzi: Janusza Muniaka, Wojciecha Karolaka, Adama Makowicza. Dla młodego człowieka, który pod koniec lat 50. chciał grać jazz, nie było w Polsce lepszego miasta.

Grudy haszyszu, denaturat, amfetamina

Tomasz Stańko i Michał Urbaniak byli najmłodszymi muzykami, których do współpracy zaprosił sam wielki Krzysztof Komeda. Podczas pierwszego wspólnego koncertu Stańko myślał głównie o tym, by na scenie nie spadły mu pożyczone spodnie, które w pasie związał sznurkiem.

W latach 90., kiedy będzie już muzykiem o uznanej w świecie pozycji, zaprosi do współpracy młodszych o trzy dekady Michała Miśkiewicza, Sławomira Kurkiewicza i Marcina Wasilewskiego, z którymi nagra kilka płyt. Za swoim mistrzem, Milesem Davisem, będzie powtarzał, że starsi muzycy mogą wiele nauczyć się od młodszych kolegów.

Współpraca z Krzysztofem Komedą pomogła mu w nawiązaniu międzynarodowych kontaktów. Na przełomie lat 50. i 60. polski jazz był towarem eksportowym w stopniu znacznie większym niż później big-beat, choć nigdy nie stał się tak popularny. Polscy jazzmani - Komeda, Trzaskowski, Ptaszyn-Wróblewski - bez kompleksów poruszali się po estradach Europy. Także Tomasz Stańko, który na zachodzie koncertował i nagrywał już od lat 60.

Podczas cyklu koncertów w Antwerpii, dokąd pojechał z zespołem Andrzeja Trzaskowskiego w 1964 r., po raz pierwszy zapalił haszysz. Spodobało mu się. Alkohol towarzyszył mu już wcześniej, bo polscy jazzmani pili okrutnie, od tamtej pory doszły używki.

Był taki czas, że właściwie nie trzeźwiał. "Do kieszeni wrzucałem grudy haszyszu - luzem, fajki, amfetaminę, pastylki też luzem. Flaszkę" - wspominał. Dotknął dna.

Pił denaturat (choć z kryształowego kieliszka...), brał heroinę - "polski kompot". Uzależniony był bardzo długo, do początku lat 90. Z nałogów wyszedł o własnych siłach, bez terapii i detoksów. W dużej mierze dla córki, wówczas nastolatki. Wtedy zaczął biegać - zauważył, że organizm wytwarza wówczas szczególny rodzaj chemii, który tak lubił.

Z "uzależnień" pozostawił sobie jedynie herbatę, którą parzył profesjonalnie, ze znawstwem konesera. Tryb życia i dziedziczna paradontoza sprawiły, że na początku lat 90., jako 50-latek, stracił zęby.

Musiał wstawić nowe, a dla trębacza to prawdziwa tragedia, bo trzeba się uczyć gry właściwie od nowa. Udało mu się. Jego płyty z lat 90. i późniejsze są najlepszymi, jakie nagrał.

Kobiety w jego życiu pojawiały się i znikały. Ich imiona umieszczał w tytułach płyt i utworów. Leosia to matka. "Piosenkę dla Ani" dedykował córce. "J" to jej matka, Joanna, jedyna kobieta, którą poślubił. Porzuciła go, bo - jak mówił - "nie chciała żyć z pijakiem". Ania miała wtedy trzy lata...

Były też inne: "Buszka", "Lady Go", "Mademoiselle K". Jego ulubionym słowem był "trip" (ang. podróż). Tripem była muzyka, narkotyki, życie.

Naprawił relacje z Anią

Ostatnie lata miał bardzo udane. Osiągnął pozycję zawodową, o jakiej inni polscy muzycy jazzowi mogli tylko pomarzyć. Nagrywał dla prestiżowej monachijskiej wytwórni płytowej ECM, miał mieszkanie na warszawskim Powiślu, apartament na Manhattanie i dom w Podkowie Leśnej. Szczególnie lubił Nowy Jork.

Cenił sobie jego rytm, jakość klubów muzycznych, bliskość muzeów. Po latach ułożył sobie w końcu relację z córką, która została jego menadżerką.

Wiosną 2018 r. przyjechał do Warszawy w związku z trasą koncertową. Poczuł się źle. Początkowo podejrzewano zapalenie płuc, ale okazało się, że jest znacznie gorzej: nowotwór. Bliscy wiedzieli, że jest chory, ale przecież z rakiem można żyć dziś kilka lat. On również wierzył, że wygra.

Dobrze znosił chemię, jeszcze dwa miesiące przed śmiercią ćwiczył na trąbce - mimo pozycji zawodowej miał zwyczaj codziennych ćwiczeń. Odszedł 29 lipca. Tuż za urną z jego prochami szły była żona i córka. Spoczął na warszawskich Powązkach.

***

Zobacz więcej materiałów:

Życie na Gorąco Retro
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama