5 grudnia minęło 10 lat od śmierci Violetty Villas, która umierała samotnie, w nędzy i prawdopodobnie w ogromnych cierpieniach. Biegli odkryli na jej ciele tak liczne ślady chorób, przemocy i zagłodzenia, że początkowo trudno im było ustalić bezpośrednią przyczynę śmierci.
Winną tych zaniedbań uznano Elżbietę B., która miała opiekować się artystką, a w rzeczywistości broniła dostępu do niej wszystkim, którzy mogli pomóc schorowanej kobiecie. Nie było tajemnicą, że Elżbieta B. odseparowała artystkę od świata i bliskich, w tym jedynego syna, by zmanipulować ją i nakłonić do zmiany testamentu.
Jak potem ujawnił syn artystki, Krzysztof Gospodarek, poszło jej tym łatwiej, że Villas już wcześniej cierpiała na manię prześladowczą. Wiele osób zastanawiało się i nadal się zastanawia, jak to możliwe, by uwielbiana piosenkarka, oklaskiwana w Las Vegas przez najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi świata, porównywana do Barbry Straisand, skończyła tak marnie.
Jak twierdzi Gospodarek, problemy jego matki zapoczątkowali, tuż po jej powrocie do ojczyzny, funkcjonariusze komunistycznej Służby Bezpieczeństwa. Według syna zmarłej gwiazdy, metodycznie i z premedytacją wywoływali u niej psychozę za pomocą specjalnie dobranych psychotropów, śledzenia i głuchych telefonów, a następnie uzależnili ją od narkotyków.
Małgorzata Walewska wspomina Violettę Villas
Villas mieszkała wtedy na warszawskim Powiślu. Jej sąsiedzi nie zdawali sobie z dramatu, jaki przeżywała. Jedną z nich była nastoletnie wówczas Małgorzata Walewska, późniejsza śpiewaczka operowa i jurorka programu „Twoja Twarz Brzmi Znajomo”. W swojej autobiografii mezzosopranistka wraca pamięcią do tamtych czasów:
Dla mnie była gwiazdą totalną. Kiedy mama krzyczała: „Villas idzie do spółdzielni”, to wszyscy obecni w mieszkaniu rzucali się do okna. Jej najkrótsza droga do budynku administracji prowadziła pod naszym domem. Była dla mnie bajkową postacią, która płynęła posuwistym krokiem po chodniku. Cała na biało, w kapeluszu, z białym lisem na ramionach i z białą torebką przewiązaną błękitną kokardą. Zapewne wzbudzała sensację także w innych mieszkaniach. Czasem z fasonem podjeżdżała białym mercedesem.
W autobiograficznej książce "Moja twarz brzmi znajomo", która trafi do księgarń 19 maja, Walewska rozważa też, dlaczego Violetta Villas, dysponując tak wyjątkowym głosem, wybrała repertuar rozrywkowy, a nie operowy:
Po wielu latach zaczęłam analizować jej fenomen wokalny i zastanawiać się, dlaczego nie śpiewała w operze. Violetta Villas była osobą pełną kontrastów. Z jej zachowania i interpretacji utworów widać, że miała niesłychaną wrażliwość. Żyła też w krainie fantazji, trochę jak więzień własnego wyobrażenia o świecie – czasem bardzo dalekiego od rzeczywistości. Słuchając jej nagrań w internecie, zrozumiałam, dlaczego nie zaistniała w świecie muzyki klasycznej. Nie można bezkarnie dorzucić Bizetowi wokalizy do Habanery, zmyślać tekstu, sklejając jakiekolwiek francuskobrzmiące słowa, i brać oddechu w połowie wyrazu. A Violetta chodziła na skróty, często bez opamiętania popisując się swoimi cyrkowymi umiejętnościami.
Jak twierdzi Walewska, to właśnie komunistyczna władza uniemożliwiła Violetcie ponowny wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Być może, gdyby udało jej się wrócić do Las Vegas, jej losy potoczyłyby się inaczej. Jak spekuluje śpiewaczka:
Villas wymykała się wszystkim próbom znormalizowania. Jej skala głosu, sposób bycia, stroje, postrzeganie świata i ludzi – wszystko, co jej dotyczyło, wykraczało poza normy. Z materiałów dokumentalnych wynika, że jej błyskotliwą karierę zakończyła komunistyczna władza, która uniemożliwiła kolejny zagraniczny kontrakt. Z jej skłonnością do przesady, urodą, nieokiełznanym temperamentem i zdolnościami wyjątkowo pasowała do amerykańskich realiów.
Zobacz też:
Anna Mucha będzie powiększać biust? Odwiedziła specjalną klinikę
Marcelina Zawadzka zachwyca w letnich stylizacjach






***








