Reklama
Reklama

Hanna Lis: Doceniam najprostsze sprawy

Z życia Hanny Lis (49 l.) w ciągu zaledwie kilku lat zniknęło wiele bliskich osób. Do tego z kraju wyjechała jej córka. Jak dzisiaj wygląda codzienność popularnej dziennikarki?

Czuje się pani osobą spełnioną?

- Mam 49 lat, więc przede mną - mam nadzieję - jeszcze sporo wyzwań i pomysłów do spełnienia.

Jaka jest pani definicja szczęścia?

- Z wiekiem i doświadczeniami chyba coraz niżej stawiam poprzeczkę i bardzo mnie to cieszy. W ciągu zaledwie kilku lat odeszło parę bliskich mi osób. Trzy lata po śmierci taty prawie straciłam mamę. Obcowanie ze śmiercią uczy pokory i dystansu. Dzisiaj doceniam najprostsze sprawy. Lubię usiąść w ogródku z przyjaciółmi, porozmawiać, napić się wina, zjeść. Cieszy mnie to, że wszyscy dookoła mnie są zdrowi, że moje dzieci dobrze się miewają, że mam fantastycznych przyjaciół. To jest moja definicja szczęścia.

Reklama

A hierarchia wartości?

- Zawsze pierwsza jest rodzina, przyjaciele. Wszystko inne jest drugoplanowe.

Niedawno napisała pani książkę kucharską "Mój świat na talerzu". Skąd wziął się ten pomysł?

- Nie był mój. Kilka lat temu, podczas kręcenia programu "Bez planu" dla TVN Style, zgłosiły się wydawnictwa z propozycją, żebym wydała książkę kucharską. Tak z programu, jak i z bloga, wynikało, że nie tylko lubię jeść, ale też to i owo w kuchni zdziałać. Wtedy zabrakło jednak czasu i motywacji. Kiedy zaczęłam publikować na Instagramie zdjęcia i wideo tego, co gotowałam, mnóstwo ludzi prosiło o przepisy. Pomyślałam, że skoro podoba się im moje amatorskie gotowanie i są tego ciekawi, to dlaczego nie?

Czytaj dalej na następnej stronie...

Jest pani mistrzynią w kuchni?

- Skądże znowu! Jestem amatorką, która kocha jeść i kocha gotować. Napisanie książki trochę trwało, bo sama robiłam zakupy, gotowałam, fotografowałam potrawy. Zdarzyła się też katastrofa w trakcie pisania. Zniknęły mi dane z 60-cioma przepisami i musiałam zacząć od nowa. To było naprawdę przykre.

A jakie zapachy i smaki pamięta pani z dzieciństwa?

- Moja babcia była pół-Holenderką i pół-Polką, urodzoną w Niemczech. Pradziadek wyjechał z poznańskiego, wtedy gdy Polska była pod zaborami. Osiedlił się w niemieckim Essen. W kuchni babci było dużo wpływów niemieckich i holenderskich. Wszędzie była gałka muszkatołowa, bardzo dużo czerwonej kapusty i lubczyk. W mojej książce jest przepis na mielone z lubczykiem. Magiczna roślina, która niesamowicie wydobywa wszystkie smaki, robi się z niej przyprawę maggi, ja jednak wolę ją w wersji zmielonej. Dużo czasu spędziłam we Włoszech. Tam pachniało różnymi sosami do makaronu. Z dzieciństwa pamiętam też zapach rzymskiej carbonary i słodko-słony smak szwedzkiego gravad laxa (danie przyrządzane z surowego łososia peklowanego w soli z dodatkiem cukru i koperku - red.). Te zapachy, smaki i aromaty zawsze bardzo intensywnie się mieszały i dlatego ta książka tak wygląda. Od małego przyzwyczajałam swoje podniebienie do wariacji.

Pani córki też mają zamiłowanie do gotowania?

- Starsza, Julka, uwielbia gotować i była pierwszą osobą, do której wysłałam koncept książki i rzeczywiście z niej korzysta, ale spontanicznie. Nie trzyma się kurczowo przepisów. Jest bardzo kreatywna w kuchni. Zresztą od małego towarzyszyła mi i pomagała w kuchni. Uwielbia gotować i robi to świetnie. Od dwóch lat studiuje w Amsterdamie i bardzo mi jej brakuje, a zwłaszcza jej genialnych śniadań. Młodsza, 18-letnia Anka, wciąż ze mną mieszka, ale nieszczególnie garnie się do garów, za to bardzo lubi jeść!

W pani książce można znaleźć także przepisy inspirowane pani podróżami?

- Podróżami,  ale też miejscami, w których mieszkałam, czyli Skandynawią i Włochami. Również wakacjami, ale i domem rodzinnym, domem moich babć oraz tęsknotami kulinarnymi i podróżniczymi, których jeszcze nie spełniłam.  W książce jest kilka przepisów z miejsc, w których nigdy nie byłam, na przykład z Indii. Uwielbiam kuchnię indyjską, sama robię butter chicken, a nawet chlebki naan (pachnące chlebki w postaci podłużnych placków, wyrabiane z drożdżowego ciasta i wypiekane  w glinianym piecu - red.). Okazało się, że można robić naan na patelni i nie trzeba mieć do tego super pieca. Ta książka jest dokładnie tym, czym jest moja kuchnia. Nie lubię monotonii w życiu, a zwłaszcza monotonii w kuchni. Podróżuję widelcem po mapie. Jeżeli jednego dnia są schabowe albo kotlety mielone mojej babci, to innego dnia zaserwuję izraelskie tahini (pasta sezamowa - red.). Jest u mnie naprawdę bardzo różnorodnie.

Rozm. Barbara Skrodzka

***

Zobacz więcej materiałów:

Życie na gorąco
Dowiedz się więcej na temat: Hanna Lis
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama