Reklama
Reklama

Zaskakujący wpis pisarza! "Kora żyje, sfingowała własną śmierć"

Aż trudno uwierzyć...

Michał Witkowski miał przyjemność poznać wokalistkę latem 2005 roku po tym, jak wydał głośną książkę "Lubiewo" i przeprowadził się do Warszawy. Kora zaprosiła go do swojego domu na ulicy Płatniczej - cały przebieg spotkania Witkowski opisał na Facebooku, zachwycając się stylem wokalistki Maanamu, jej manierami, oczytaniem i "genem gwiazdy".

28 lipca minie rok od śmierci Kory. Wokalistka zmarła po długiej walce z chorobą nowotworową. Mimo że od tych smutnych wydarzeń minęło sporo czasu, wiele osób nadal nie może uwierzyć w to, że Kory nie ma już z nami.

Reklama

Na profilu Michała pojawił się ostatnio zaskakujący wpis.

"Kora żyje" - pisze Witkowski i snuje opowieść o tym, jak gwiazda sfingowała swoją śmierć i w Ameryce Południowej śpiewa w barach dla prostytutek i dilerów narkotyków.

"Kora żyje. Po roku wciąż jeszcze uważam, że Kora nie mogła tak ot, umrzeć. Po prostu zmęczona polską dzisiejszą, atmosferą panującą w kraju, postanowiła sfingować własną śmierć i zacząć zupełnie nowe życie jako Carmen Meduza di Maura, gdzieś w Tijuanie, gdzieś w Montevideo, w dalekiej Patagonii... Śpiewa teraz w podłym barze przy autostradzie jak się jedzie na Santiago, śpiewa same znane covery, Blue Velvet, Srangers In The Night, same piosenki z filmów, a żyje z napiwków w różnych pesos... Wszyscy szaleją, grubi kierowcy tirów biją brawo spracowanymi dłońmi z odciskami od wielogodzinnego ściskania kierownicy, bo nie są przyzwyczajeni do tak wysokiego poziomu i takiej ekspresji w knajpie 'Pueblo'! Albo śpiewa swoje 'Paroles paroles' w podłej spelunce dla prostytutek i ich klientów w najgorszej dzielnicy Bogoty Santa Fe" - można przeczytać we wpisie Witkowskiego.

Dalej pisarz wyobraża sobie, jak Kora mogłaby wyglądać w tych przedziwnych okolicznościach. Jednego dnia byłaby przedwojenną niemiecką pieśniarką w czarnej sukni i bez biżuterii, następnego - Friedą Kahlo, domalowując sobie zrośnięte brwi i wkładając w warkocze kwiat. Jej śpiew wzruszałby dilerów heroiny, którzy "chcieliby ją całować i odprowadzać do hacjendy przy pustyni".

"Tam ona ma tysiące strojów i kapeluszy, przywiezionych z jakiegoś nieznanego kraju, ma książki, bo ona na książce ciągle czyta, umie składać litery! Te książki jednak pisane są językiem wiatru i śniegu. Ona tymi książkami pewnie czary jakieś robi. Ma tam też mnóstwo różnych tabletek, kosmetyków, a czysto, że u dentysty u nas o wiele brudniej. Pod tą małą hacjendą wystają zawsze wielbiciele i grają na El Cuatro, na El Bongo, na El Siku, na La Maraca! A gra Antonio, gra Mauricio, gra Juan i Esteban gra! Javier zaś tańczy prawie nagi pod jej oknami...
Miejscowe biedne chłopaki na kradzionych motocyklach, kursujące całe życie przez granicę z heroiną w prezerwatywie połkniętą w celu wydalenia w innym, lepszym świecie, jeszcze nigdy nie widziały nikogo tak zadbanego, tak czystego, szczupłego, z taką klasą. Może w telewizji".

pomponik.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama