Impulsem do uprawiania sportu dla Tomasza Lisa było kiepskie samopoczucie:
"Bieganie to dla mnie - najogólniej - walka z dziadzieniem wyrażającym się w bezruchu i nadwadze. W zeszłym roku doszedłem do wniosku, że zaczynam być podtatusiały - kilogramów przybywa, a sport znam z telewizora".
Kiedy zaczynał w lipcu, z jego kondycją było słabo: "Żona, widząc, jak wyglądam po godzinie treningu, śmieje się, że może i był to bieg, ale nie po zdrowie, tylko po reanimację".
"I tak ciągnę już ósmy miesiąc. To jeszcze nie wielka przyjemność, ale już nie masochizm. Za to bieganie jest przyjemnością czystą. I stawanie na wadze. W osiem miesięcy bez drakońskiej diety zrzuciłem 14 kilo. Jeszcze pięć i będzie fantastycznie".
Dziennikarz twierdzi, że ruch w jego przypadku pełni jeszcze jedną ważną funkcję: "Bieganie jest też formą zabijania poczucia winy, bo gdy sobie odpuszczę, czuję, że popełniłem grzech. A tu spowiedzi nie ma, nikt mi nie odpuści. Przy okazji przypomniałem sobie, na czym polega sport. Na pokonywaniu siebie, lenistwa, zmęczenia, bólu" - dodaje.








