Robert Friedrich nie był grzecznym chłopcem
Robert Friedrich 15 kwietnia skończył 54 lata. Od 34 lat związany jest ze swoją ukochaną żoną Dobrochną. Muzyk jest dzisiaj głową dużej rodziny. Ma siedmioro dzieci i kilkanaścioro wnucząt. Kiedy zaczynał muzyczną karierę nic nie zapowiadało, że rockendrolowiec stanie się orędownikiem wiary. Jako nastolatek był zbuntowany i przysparzał rodzicom wielu problemów. Rodzinnego domu zresztą nie wspomina dobrze. Dopiero muzyka nadała jego życiu kierunek.
Gdybym nie spotkał mojej żony Dobrochny, ożeniłbym się z gitarą. Ona była formą alienacji, czyli ucieczki od tego, co działo się w piekle rodzinnego domu: gdzie ludzie nie potrafili się kochać, wybaczać sobie, gdzie był alkohol
Zanim stworzył Arkę Noego (posłuchaj!), najpopularniejszy dziecięcy zespół wykonujący piosenki religijne, Robert Litza Friedrich był gitarzystą w Acid Drinkers (posłuchaj!). Grał ostrą, rockową, a potem death metalową muzykę. Życie prowadził również, jak na rockmana przystało, barwne. Jednak tym, co go skierowało do Boga, był tragiczny wypadek kolegi. Była przy nim wówczas Dobrochna. "Na naszych oczach potrącił go samochód. Trafił na intensywną terapię. My w jakimś odruchu religijności przez cały tydzień chodziliśmy się za niego modlić do kościoła, akurat trwały jakieś rekolekcje" - wspomina. W 1994 roku Litza zaczął mieć problemy z sercem. O mało nie skończyło się to jego śmiercią. Konieczna była operacja, ale lekarze nie dawali muzykowi wiele nadziei. Dzisiaj uważa, że przeżył tylko dzięki swojej wierze.
Widziałem ludzi, którzy umierali niemal na moich oczach. Mnie też dawano minimalne szanse na przeżycie operacji. Pierwsza się nie powiodła i kiedy przed drugą odwiedziła mnie żona z trzema córkami, wiedziałem, że one nie przyszły mnie odwiedzić, ale pożegnać się ze mną. Ale widocznie Bóg uznał, że jeszcze jestem im potrzebny tu, na Ziemi.
Poważną próbą wiary była dla niego śmierć dziecka. Czwarte dziecko urodziło się martwe. To wydarzenie sprawiło, że Litza zaczął poszukiwać wsparcia i pociechy w grupie neokatechumenalnej. Jego rodzina należy do niej już od 30 lat. Wspólnota jak mówi muzyk "jest jakby przedszkolem w parafii, uczy, jak być świadomym parafianinem i pomaga w życiu". Kolejnym wstrząsem była choroba najstarszej córki. Okazało się, że Maria ma ziarniaka złośliwego, a lekarze nie dają jej szans. Maria wyszła z tego cało i dziś jest matką szóstki dzieci.
Sam Litza walczył też z depresją. Uważa jednak, że choroba jeszcze bardziej zbliżyła go do Boga.
Od kilku lat zmagam się też z depresją. Pojawiła się ona u mnie na skutek różnych bardzo trudnych doświadczeń życiowych i prowadzenia złego trybu życia (...) Pan Bóg podarował mi tę chorobę jako środek, który ma mnie doprowadzić do nieba. Wiem, że tak jest, bo kiedyś gardziłem ludźmi, którzy chorowali na różnego rodzaju depresje, nerwice, schizofrenie. Może dlatego, że się ich bałem... Ale to wszystko jest dobre i dane po to, żebym nie zginął w piekle. Wolę z depresją iść do nieba, bo Pan Bóg ją ze mnie wyrzuci, niż bez niej znaleźć się w piekle. Trudności są dobre.
Zdaniem Litzy tylko wiara w Boga pozwoliła mu przetrwać kryzysy. W jednym z wywiadów przyznał:
Teraz wiem, że małżeństwo jest krzyżem, który nie przygniata, tylko oznacza życie wieczne, zmartwychwstanie: choć wiele razy umieramy dla drugiego człowieka, jednak mamy radość z tego powodu. Krzyż może być różny: niedomagania, choroby, słabości... Ale gdyby nie te choroby, operacje, sztuczne zastawki, to nie wiem, gdzie byłbym dzisiaj. One były mi potrzebne.
Zobacz też:
Robert Friedrich: Moje dzieci nigdy nie chodziły na religię
Ojciec Joanny Opozdy skreślił ją i wyjechał na Madagaskar. Teraz przekazał smutne wieści
Pomagajmy Ukrainie - Ty też możesz pomóc!

***








