Reklama
Reklama

Przeszedł przez piekło, zmarł w przytułku. Nie pamiętał, kim jest

Adolf Dymsza – aktor uważany za najwybitniejszego komika w dziejach polskiego kina – ostatnie miesiące swojego życia spędził w prowadzonym przez zakonnice domu opieki w Górze Kalwarii. Miał niespełna 70 lat, gdy zaczął tracić pamięć. Okrutna choroba odebrała mu wszystkie wspomnienia...

Antoni Słonimski pisał o nim, że „jest genialny, bo niepodobny do nikogo”, Karol Adwentowicz nazwał go „polskim Chaplinem”, a Tadeusz Boy-Żeleński określił mianem „aktora o najwyższej klasie komizmu”.

Adolf Dymsza był bez wątpienia najwybitniejszym polskim komikiem XX wieku, ale prywatnie... wcale nie należał do wesołków, bo los nie szczędził mu kopniaków

Oskarżony o kolaborację z Niemcami,

Adolf Dymsza przeszedł przez piekło, gdy po wojnie – za występy w teatrach działających pod nadzorem okupacyjnych władz niemieckich – sąd koleżeński Związku Artystów Scen Polskich ukarał go pięcioletnim zakazem grania Warszawie, a jego nazwisko na teatralnych afiszach w Łodzi, gdzie występował, nakazał zastępować trzema gwiazdkami... 

Reklama

Dawni znajomi, którzy przed 1939 roku grzali się w blasku jego sławy, przestali podawać mu rękę, a oskarżenia o kolaborację z Niemcami doprowadziły go do depresji. Pomówienie o zdradę, choć nigdy mu jej nie udowodniono, przylgnęło do niego na lata.

Niewiele osób zdawało sobie sprawę z tego, że w 1940 roku zignorował zakaz Tajnej Rady Teatralnej i występował na scenie Komedii, bo chciał... wyrobić sobie znajomości i potem móc je wykorzystywać, by pomagać aresztowanym przez nazistów kolegom-artystom. To, jak wielu osobom uratował życie, wyszło na jaw dopiero kilka lat po zakończeniu wojny.

„Potrafił skutecznie pomóc aresztowanym przez Niemców kolegom – nawet za cenę posądzenia o kolaborację z okupantem. Nie chwalił się tym, nie tłumaczył. W efekcie ulica go potępiała, a fakty przegrywały z plotkami” - pisał o nim Remigiusz Piotrowski w swej książce „Artyści w okupowanej Polsce. Zdrady, triumfy, dramaty”.

Za rzekomą zdradę Dodek zapłacił bardzo wysoką cenę. Dopiero w 1951 roku zarząd ZASP-u pozwolił mu wrócić do stolicy i przyjąć angaż w Teatrze Syrena, z którym był związany aż do emerytury. W końcu oczyszczono go z zarzutu o kolaborację z Niemcami, gdy Mira Zimińska publicznie podziękowała mu za to, że „załatwił” jej zwolnienie z Pawiaka, a znany przedwojenny iluzjonista żydowskiego pochodzenia Mieczysław L. Kittay poświadczył, że Dymsza przez pół roku ukrywał go w swoim domu w Otwocku, narażając tym samym na karę śmierci nie tylko siebie, ale też swoją żonę i troje dzieci. 

Tytan pracy

W zeszłym roku minęło dokładnie 100 lat od dnia, gdy Adolf Dymsza po raz pierwszy stanął na scenie legendarnego warszawskiego Qui Pro Quo, by zagrać niewielką rólkę w jednoaktówce „Hotel Wantz”. Następnego dnia sztukę zdjęto jednak z afisza, a on wrócił do występów w podrzędnych teatrzykach. 

Aby zarobić na utrzymanie, pracował jako wodzirej na dancingach oraz „rozweselacz” gości w słynnej cukierni Zakopiańska znajdującej się przy Ogrodzie Saskim... Do Qui Pro Quo wrócił dopiero w 1925 roku i aż do likwidacji teatru w 1931 roku był jedną z jej największych gwiazd.

"Scena Qui Pro Quo była moją szkołą życia i aktorskiego rzemiosła. Tam poznałem też tancerkę z zespołu Tacjan Girls, Zofię Olechnowiczównę, która została moją żoną” - opowiadał w wywiadzie dla „Życia Warszawy”.

Zanim wybuchła II wojna światowa, Adolf Dymsza zagrał w dwudziestu czterech filmach i setkach przedstawień teatralnych i rewiowych. Był ulubieńcem widzów i niekwestionowanym „królem komedii”. Na początku okupacji zatrudnił się jako kelner, później zaczął grać w Teatrze Komedia... Miał na utrzymaniu liczną rodzinę. Jeszcze przed wojną pochował troje dzieci, a pozostałej dwójce oraz urodzonej w 1944 roku najmłodszej córce chciał zapewnić jeśli nie dostatnie, to przynajmniej „normalne” życie. 

Po wyzwoleniu Dodek pracował jak szalony, by jego żona – była tancerka – mogła zajmować się wychowywaniem dzieci i prowadzeniem domu. Koleżanki i koledzy z Syreny nazywali go tytanem pracy. Oprócz tego, że niemal co wieczór występował na scenie, zajmował się też nauczaniem (jego ulubionym wychowankiem był Bohdan Łazuka) i pisaniem (jego wspomnienia sprzed wojny przez ponad dekadę ukazywały się na łamach „Przekroju”).

Rodzina oddała go do przytułku...

Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku Dodek zaczął mieć problemy ze słuchem. W 1973 roku zdecydował się przejść na emeryturę. Kilka miesięcy później był już praktycznie głuchy, a w dodatku postępująca w zastraszającym tempie demencja uniemożliwiała mu samodzielne funkcjonowanie. Żona, też już wtedy schorowana, nie była w stanie zająć się nim. 

Na pewien czas wzięli go do siebie córka – aktorka Anita Dymszówna – i jej ówczesny mąż Maciej Damięcki. Niestety Anita, nie podołała... Oddała Dodka do domu opieki społecznej. Za to, że „pozbyła” się ojca, spotkał ją środowiskowy ostracyzm – wszędzie, gdzie się pojawiała, byli znajomi odwracali się do niej plecami lub wręcz wychodzili, nie dostawała żadnych ról, nie mogła znaleźć pracy. Po śmierci ojca Anita zaczęła pić, rozwiodła się z Damięckim i wyjechała do Szczecina, gdzie przez pewien czas grała w teatrze, potem na chwilę osiadła w Koszalinie, a w końcu wróciła do stolicy i... zrezygnowała z aktorstwa. 

Przegrała z chorobą alkoholową w 1999 roku, mając zaledwie 55 lat. Nigdy nie wybaczyła sobie, że oddała Adolfa Dymszę do przytułku, choć tak naprawdę decyzję tę podjęła jej matka.

Nie chcieli go w Skolimowie!

Adolf Dymsza przez kilka lat po wojnie decyzją sądu koleżeńskiego ZASP musiał przekazywać piętnaście procent każdego swojego honorarium na konto Domu Aktora w Skolimowie. Kiedy jednak żona i córki chciały go tam umieścić, gdy był już bardzo chory, odmówiono im przyjęcia go z powodu – jak wspominał na łamach „Rewii” Maciej Damięcki  - „zbytniego niedołęstwa”. Jedynym miejscem, gdzie zdecydowano się zająć aktorem, był prowadzony przez zakonnice dom opieki społecznej w Górze Kalwarii.

Adolf Bagiński, bo tak naprawdę nazywał się Dodek, cierpiał na demencję starczą (ci, którzy go pamiętają, twierdzą, że miał chorobę Alzheimera) i postępującą głuchotę. Umierał, nie wiedząc, kim jest. 

Odszedł niemal kompletnie zapomniany 20 sierpnia 1975 roku.

Uhonorowany przez radnych PO

Trzydzieści lat po śmierci Adolfa Dymszy grupa mieszkańców Warszawy zaproponowała Radzie Miasta, by jedną ze stołecznych ulic nazwać imieniem Dodka. Ówcześni radni nie zgodzili się na to. Jeden z nich tłumaczył później „Życiu Warszawy”, że Dymsza był „kolaborantem pracującym podczas okupacji w teatrach”. 

To nic, że wiele lat wcześniej oczyszczono go z zarzutów o współpracę z Niemcami. To nic, że wiele lat wcześniej został oficjalnie zrehabilitowany. Plotki i pomówienia niszczyły jego imię nawet wtedy, gdy jego nie było już wśród żywych!

Dopiero rok temu – pod koniec października 2020 roku – Uchwałą Rada Miasta Stołecznego Warszawy uhonorowano Adolfa Dymszę, nazywając jego imieniem zaułek przy Teatrze Syrena – uliczkę w Śródmieściu biegnącą od ulicy Litewskiej w kierunku północnym. 

45 lat po śmierci Dodek – najwybitniejszy polski komik wszech czasów - doczekał się wreszcie upamiętnienia przez swe rodzinne miasto, na scenach którego występował przez całe życie... 


Zobacz też: 

Tadeusz Ross miał pięć żon. Dzieci jeszcze więcej

Brooke Shields dopiero po czterdziestce zaczęła czerpać radość z seksu

Inflacja wyższa niż szacunki GUS

***

Źródło: AIM
Dowiedz się więcej na temat: Adolf Dymsza
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama