
Pamiętaj, siostra, że bez względu na wszystko zawsze będę cię kochał - ostatnie, wypowiedziane przed śmiercią, słowa ukochanego brata cały czas dźwięczą jej w uszach.
1 października 2005 roku Otylia Jędrzejczak wraz z Szymonem wyruszyła do rodzinnego domu, w którym czekali na nich mama i tata. Wspólnie mieli celebrować jego 19. urodziny.
W podróż rodzeństwo wybrało się późnym popołudniem, choć rodzice ponaglali, żeby wyjechali wcześniej. Oboje byli zmęczeni. Otylia niedawno wróciła z wymagającego zgrupowania, a wczesnym rankiem miała intensywny trening.
Szymon, znużony, przysypiał na fotelu obok. W pewnym momencie pływaczka zaczęła wyprzedzać kilka ciężarówek. Okazało się, że z naprzeciwka zbliża się samochód. Otylia próbowała uniknąć zderzenia, zjeżdżając do rowu. Auto uderzyło z dużą prędkością w drzewo, roztrzaskało się. Szymon zginął na miejscu. Sportsmenka długo obwiniała się za tę tragedię. Nigdy jednak nie straciła wiary.

- Wiem, Boże, że rozdzielając nas, musiałeś mieć jakiś cel. Nie potrafię tego zrozumieć, ale coraz częściej zaczynam rozumieć, że muszę. Tłumaczę to sobie (raczej nielogicznie), że mam tu jeszcze coś do zrobienia - wyznała w jednym ze swoich listów do Stwórcy.
Zaczęła je pisać po śmierci ukochanego brata Szymona. Z perspektywy czasu Otylia ocenia, że Opatrzność chciała ją ostrzec, dać sygnał, by uważała. Dobę poprzedzającą tragiczne wydarzenia pływaczka pamięta z detalami.
W nocy wróciła ze zgrupowania w Wałczu. Jechała razem z kilkoma dziewczynami. Musiała zahaczyć o Płock, żeby podrzucić do domu jedną z nich. Była zdezorientowana, bo drogowskazy pokazywały inną trasę niż nawigacja.
- Sytuacja była jak z horroru, wokół były tylko drzewa i pola, gęstniała mgła - opowiada na łamach swojej książki.
- Nie chcę się zastanawiać, czy to był znak, ale to, co wydarzyło się w ciągu kilkunastu następnych godzin, każe mi sądzić, że to musiało się stać - mówi.
Czytaj dalej na następnej stronie...

(Źródło: Dzień dobry TVN/x-news)

Ze łzami w oczach wspomina dzień pogrzebu brata i traumę. Przywieziono ją karetką, podczas uroczystości leżała przez cały czas na noszach. Zapamiętała, że obcy ludzie pozwalali sobie na przykre i krzywdzące komentarze w jej kierunku.
Inni dotykali jej dłoni albo ramienia w geście współczucia. Wtedy ją to denerwowało, ale po latach to doceniła. Utkwiły jej w pamięci słowa księdza Edwarda Plenia, duszpasterza sportowców, który koncelebrował mszę. Jedno zdanie szczególnie dodało jej siły i pomogło z czasem stanąć na nogi.
- Powiedział, że Pan Bóg wybiera osoby, które potrafią przetrwać. Do dziś myślę, że skoro przetrwałam, to jest tego jakiś powód, mam jakieś zadanie do wykonania - wyznała.
Długo jednak obwiniała się o śmierć brata, w dzień starała się trzymać, w nocy płakała w poduszkę. Pisała listy do Szymona, przelewając na papier swoje emocje.
- Skarbeńku, nawet nie wiesz, jak martwię się o rodziców, o siebie - napisała. Niedługo po wypadku myślała nawet o popełnieniu samobójstwa. Zdała sobie jednak sprawę, że jej rodzice nie przeżyliby śmierci drugiego dziecka. Ufa, że cały czas towarzyszy jej Boży wysłannik, otaczając opieką.
- Każdy ma swojego anioła i on jest naszym patronem, jeżeli wierzymy w jego obecność - mówi. Dzięki niemu udało jej się też przed laty uporać z innym bolesnym doświadczeniem. Gdy była w dwunastym tygodniu ciąży, okazało się, że dziecko jest martwe.
- Otrząśniecie się z tej tragedii zajęło mi wiele czasu - wyznała poruszona. Wtedy też rozpadł się jej związek. Dziś jest Bogu wdzięczna za wspaniałą rodzinę: ukochanego Pawła i dzieci: Marcelinę oraz malutkiego Grzesia.
- Każdego dnia dziękuję, ponieważ wiem, że życie to nie tylko czerwony dywan, ale właśnie wzloty i upadki - wyjaśnia. Żałuje jedynie, że z Pawłem nie zdecydowali się od razu na ślub. Marzy jednak o tym, żeby wkrótce powiedzieć sakramentalne "Tak". - Musiałam wiele przejść, by to zrozumieć. Dobiłam do portu i jestem na swoim miejscu - podsumowuje Otylia.










