Reklama
Reklama

Małgorzata Rożniatowska: Nie zawracam głowy Panu Bogu

Od śmierci ukochanego męża mieszka z córką i wnuczką. Wielopokoleniowy dom tętni życiem, a aktorka na co dzień może cieszyć się rolą babci.

Od śmierci ukochanego męża mieszka z córką i wnuczką. Wielopokoleniowy dom tętni życiem, a aktorka na co dzień może cieszyć się rolą babci.


Choć w rodzinie ma prawie samych lekarzy, ją zawsze pociągało aktorstwo. Małgorzata Rożniatowska (66 l.) to osoba otwarta, dowcipna, z temperamentem, która wie, jak dbać o dobre relacje z ludźmi.

Niedawno obchodziła pani 66. urodziny. Czego pani sobie życzyła?

Po 30. roku życia przestałam zwracać uwagę na urodziny. Cóż tu świętować? Najbliżsi oczywiście składają mi życzenia, ale nie fetuję, nie kupuję tortu. A życzenia mam banalne: zdrowia, spokoju i szczęśliwego rodzinnego życia. No i może, bym jako aktorka mogła jeszcze popracować w zawodzie.

Reklama

Jakie prezenty zwykle otrzymywała pani od męża?

Zawsze kwiaty. Mąż dbał także o moją garderobę, kupował mi ładne torebki. Wiele zachowałam do dzisiaj, a chodzę z plecakiem. Gdy córka była już dorosła, to razem wybierali coś ekstra do ubioru, ponieważ ja nigdy nie miałam czasu, by chodzić po sklepach. Kiedyś dostałam też urodzinowy prezent od losu: piątkę w totolotka! Ale była to najniżej płacona piątka w dziejach. Dostałam za nią około 3 tysięcy złotych. Chciałam wymienić okna, ale nie starczyło, i pieniądze się rozeszły.

Ma pani słabość tylko do torebek czy także do szpilek?

Kiedyś dużo w nich chodziłam, ale gdy zrobiłam prawo jazdy - a było to bardzo późno, bo w 55. wiośnie życia - okazało się, że nie potrafię prowadzić auta w butach na obcasach. Dlatego przerzuciłam się na płaskie obuwie.

Co jest według pani receptą na zachowanie młodości?

Aktywność. Intensywna praca, intensywne życie. Jak człowiek siedzi w domu, to od razu "kapcanieje". Dlatego nie lubię momentów przestoju w pracy. Zresztą nie liczę lat, nie rozpamiętuję. W ogóle nie mam dobrej pamięci do dat. Dobrze, że wiem, w jakim wieku jest moja wnuczka. Poddaję się naturalnemu rytmowi przyrody. I spełniam swoje marzenia. Cztery lata temu zafundowałam sobie lot na paralotni. Cieszę się życiem, z natury jestem optymistką. Musi mnie coś bardzo zdołować, bym straciła pogodę ducha.

Tę pogodę ducha mieli też pani rodzice?

Na pewno mój tata, a ja mam jego charakter. Dorastałam w bardzo wesołym domu. Ojciec przed wojną skończył medycynę w Warszawie, ale nie zdążył rozpocząć pracy. Trafił do Niemiec do niewoli, gdzie pracował w szpitalu. Tam poznał moją mamę, poznaniankę, która była wywieziona na roboty i znalazła się w szpitalu z powodu chorych stawów. Pobrali się w Niemczech.

Czytaj dalej na następnej stronie...

Czego rodzice panią nauczyli?

Wszystkiego. Obowiązkowości, prawdomówności, porządku. Mama trzymała dom żelazną ręką, ale uważam, że to nie było złe wychowanie. Nigdy nie sprawiałam rodzicom żadnych kłopotów. Z drugiej strony to był radosny dom. Obydwoje mieli artystyczne dusze. Tata to człowiek renesansu, grał na paru instrumentach, pisał wiersze.

Wiara była ważna w pani rodzinnym domu?

Chodziliśmy do kościoła. Mama jednak, z powodu poznańskiego charakteru, mówiła, że nie należy Panu Bogu byle czym zawracać głowy. Chyba nigdy nie miałam żadnych próśb do Pana Boga, bo bym nie śmiała. Tak mnie nauczono. "Masz problem? Poradź sobie sama, jest matka, ojciec, sił wyższych w to nie mieszaj". Nigdy nie robiłam nic złego, bo nie wyobrażałam sobie, że mam potem się z tego spowiadać. Pamiętam z dzieciństwa pewne zdarzenie związane z Wielkanocą...

Proszę opowiedzieć.

Moja starsza siostra Basia dostała koszyk ze święconką i miałyśmy iść do kościoła. Ale było mi przykro, że ja nic nie mam, więc w ostatniej chwili mama dała mi taki miniaturowy koszyczek, w którym mieściło się tylko jedno jajko. Jaki był śmiech, nawet młody ksiądz nie mógł się powstrzymać. Było mi wstyd i całą powrotną drogę płakałam. Tę porażkę będę pamiętać do końca życia. Ale historia lubi się powtarzać. Kiedyś uszykowałam koszyk dla mojej córki, a wtedy mąż wyskoczył, że też chce mieć swój. Jak wracaliśmy z kościoła, zaniepokojona sąsiadka zapytała: "Czy państwo są w separacji?".

Męża Adama Marszalika poznała pani w Płocku, gdzie po studiach rozpoczęła pani pracę w teatrze...

Ślub braliśmy w pięknej katedrze płockiej. Miałam dwuczęściową biało-niebieską sukienkę, wtedy jeszcze długie włosy upięte w kok, a w niego wetknięte świeże chabry. Bukiecik też był z chabrami. Przeżyliśmy wspólnie szczęśliwych 35 lat. Mąż trochę bujał w obłokach, charaktery mieliśmy różne, ale byliśmy zgodnym, dobranym małżeństwem. Od śmierci Adama minęło 5 lat. Mam bliską relację z jego siostrą i bratem w Pińczowie. Co roku z wnuczką Manią zaglądamy tam w wakacje.

Tak po poznańsku wychowała pani swoją córkę Bogusławę?

Nie musiałam jej wychowywać w ostrym drylu, bo robiła wszystko, o co prosiłam. Mieszkamy teraz razem, mamy też psa i kota. Nie dochodzi do żadnych kłótni. Są oczywiście sprawy, które trzeba omówić, jak na przykład ostatnio komunię wnuczki.

Jest pani babcią rozpieszczającą Marysię?

Raczej nie. Jeśli coś mi się nie podoba w zachowaniu wnuczki, to zwracam jej uwagę. Chyba nawet więcej niż córka. Mania już się do tego przyzwyczaiła. Poza tym bardzo się kochamy.

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Małgorzata Rożniatowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy