Reklama
Reklama

Jonasz Kofta i jego tragiczne losy. Zmarł w wyniku nieszczęśliwego wypadku

Kiedy w końcu zdecydował się wszyć sobie esperal, wytrwał w abstynencji aż siedem lat. Jonasz Kofta (†46 l.) został mężem i ojcem, wtedy też napisał większość swoich najbardziej znanych utworów. Ale znowu odpłynął.

Dokument tożsamości wyrobił sobie dopiero w wieku 28 lat. Wcześniej nie miał potrzeby jego posiadania. - Jaguśka, możemy się chajtnąć! Mam dowód osobisty! - zadzwonił kiedyś do swojej dziewczyny. A potem oświadczył się jej bez kwiatów i pierścionka. 

Jonasz Kofta, a tak naprawdę Janusz Kafta, przyszedł na świat w 1942 r. w Mizoczu na Wołyniu. Rodzina zmieniła nazwisko w czasie wojny, gdyż ojciec Kofty był Żydem, który wraz z żoną w 1939 r. uciekł przed Niemcami na Kresy. Ciągle żyli na walizkach. Po wojnie przeprowadzili się do Wrocławia, gdzie ojciec poety został współorganizatorem rozgłośni Polskiego Radia.

Reklama

Kofta był bardzo specyficznym, wrażliwym dzieckiem. Kiedy miał cztery lata, przybiegł z ogródka do matki z pytaniem: "Czy można zabić anioła?". Gdy miał sześć lat, jego rodzice postanowili się rozstać. Matka, chcąc rozwijać swoją karierę naukową, wyprowadziła się z jego młodszym o trzy lata bratem Mirkiem do Berlina Wschodniego. 

Mały Jonasz razem z ojcem przeniósł się do Łodzi, a potem do Katowic. Czuł się opuszczony, samotny, tęsknił za bliskimi. Młodzieńcze lata spędził w Poznaniu, gdzie jego matka zaczęła wykładać germanistykę. Uczył się w liceum plastycznym i miał ogromne powodzenie wśród dziewczyn. Chciał być jak najszybciej dorosły, dodawał sobie pewności, popijając alkohol. Zdarzało się, że mocno z nim przesadził. 

Na obozie plenerowym w Orłowie tak się upił, że nauczyciele znaleźli go nieprzytomnego. Groziło mu wyrzucenie ze szkoły. Obronił się swoim talentem. Tak świetnie malował, że rada pedagogiczna przymknęła oko na ten wybryk. 

Bywało, że Kofta nie wracał na noc do domu, pomieszkiwał u swojej dziewczyny. Marzył, żeby po maturze wyjechać z Poznania - chciał "być z Warszawy". W 1961 r. rozpoczął studia w warszawskiej ASP. To właśnie wtedy ujawnił się jego talent literacki i kabaretowy. Wraz z Adamem Kreczmarem i Janem Pietrzakiem stworzył w 1962 r. scenę piosenki w klubie Hybrydy. 

Wprowadził się do ojca, który także mieszkał w stolicy, i jego drugiej żony. Kobieta nie pałała sympatią do Jonasza, który nie potrafił podporządkować się zasadom panującym w domu. Pił coraz więcej, przeklinał, niechlujnie się ubierał i miał niewyparzony język. W końcu ojciec załatwił mu akademik. 

Czytaj dalej na następnej stronie.

W życiu zawodowym Kofta zyskiwał coraz większe uznanie. Był w stanie sam utrzymać się z kabaretu. Jeździł po Polsce, a w 1965 r. razem z innymi artystami został zaproszony na występy do Związku Radzieckiego. Ale koledzy pojechali sami śpiewać jego piosenki. Jonasz został w Warszawie. Powód? Nie miał... dowodu osobistego. 

- Nie odczuwał potrzeby jego posiadania. Nie mam pojęcia, jak się meldował w hotelach - wyznała jego żona Jaga. 

Poznali się jesienią 1962 r. On był wciąż studentem ASP, ona zgłębiała tajniki psychologii. Zapamiętała go jako szczupłego, wąskiego w biodrach chłopaka z ogromnymi "niebieskimi oczyskami". Zanim na dobre się ze sobą związali, minęło osiem lat. 

Kolejny raz wpadli na siebie przypadkiem na schodach SPATiF-u. Oboje zapomnieli o znajomych, z którymi się umówili, i resztę po południa spędzili razem na długich konwersacjach. - Zawsze nam się dobrze ze sobą rozmawiało - do samego końca - wyznała Jaga Kofta. 

Wspólne życie rozpoczęli w 1970 r. w wynajętym fińskim domku na tyłach Parku Ujazdowskiego. Ich pierwsze gniazdko stało się miejscem ciągłych wizyt znajomych i przyjaciół. Każdy, kto przychodził, dostawał talerz zupy, a wychodził... następnego dnia rano. Ale też w tym czasie Kofta potrafił dużo pracować. Narzucił sobie obcą do tej pory systematyczność. Siedział po nocach. 

Z przyszłą żoną zawarł umowę, że jeśli coś, co napisze, szczególnie mu się spodoba, może ją obudzić w środku nocy i to przeczytać. A rano, po przebudzeniu, przepytywał ją, sprawdzając, czy słuchała. - Wielu wpadek nie było. A nawet potrafiłam znaleźć różne niezręczności, dysonanse - przyznała po latach Jaga Kofta. 

Ale od kiedy zamieszkali razem, uświadomiła sobie, jak wielki problem ma Jonasz z alkoholem. Zagroziła mu, że jeśli czegoś z tym nie zrobi, ona się wyprowadzi. Jonasz podjął decyzję, że wszyje sobie esperal. Przez siedem kolejnych lat pozostawał w abstynencji. Zmiany nastąpiły też w ich życiu rodzinnym. Jaga zaszła w ciążę, jednak po dwóch miesiącach poroniła. 

Czytaj dalej na następnej stronie.

Oboje bardzo to przeżyli. Coraz częściej rozmawiali o ślubie. Pobrali się 3 maja 1973 r. Jaga była już w drugiej ciąży, także zagrożonej. Przez sześć miesięcy musiała leżeć w łóżku. Szczęśliwie syn Piotr przyszedł na świat we wrześniu. 

Kofta nie był typowym ojcem. Jego syn zapamiętał z młodości, że przez długie lata nie mieli w domu telefonu. Dlatego codziennie Jonasz otrzymywał mnóstwo korespondencji. - Przyjeżdżał jakiś facet małym fiatem i przywoził całe naręcza telegramów, na których było napisane mniej więcej tak: "Jonasz odezwij się", "Jonasz, termin minął miesiąc temu"... Korzystał z tego, że nie miał telefonu, chował się - wspominał Piotr. 

W 1981 r. w życiu poety nastąpiło kolejne załamanie. Był rozczarowany sytuacją polityczną w kraju. Snuł się po mieście, popijał, nie dbał o zdrowie. Na jesieni 1982 r. niewielki guzek, jaki miał za uchem, został przez lekarzy zdiagnozowany jako rak ślinianek. Jonasz poddał się operacji. Później przechodził radioterapię. 

Cierpiał, nie miał apetytu, ale mimo to wciąż pisał. A potem znowu zaczął znikać z domu na całe dnie, krążąc po melinach i znajomych. 4 lutego 1988 r. był umówiony na wywiad w SPATiF-ie z dziennikarką. Stawił się już podpity i choć od terapii kobaltem miał przepalony przełyk i mógł połykać głównie zupy i koktajle, postanowił, że zje w końcu coś, na co ma od dawna ochotę. Świadkowie wypadku mówili, że była to golonka. 

Nagle Kofta zakrztusił się, stracił przytomność i osunął się na podłogę. Goście myśleli, że to jakiś jego żart. Dopiero, gdy ktoś zauważył, że artysta sinieje, podniosła się wrzawa. Przewieziono go do szpitala na Banacha, ale i tak było już za późno. Miał uszkodzony pień mózgu, według lekarzy, jeśli by się obudził, byłby rośliną. 

Na cud liczyła jedynie jego matka. Przyjechała do szpitala z magnetofonem i nagraniami syna. Wierzyła, że one sprawią, że otworzy oczy. Niestety, zmarł 19 kwietnia. - Jonasz był jak tęcza, bo każdy, kto go spotkał, zapamiętał inną barwę - przyznała żona poety.   

***

Zobacz więcej materiałów:

Na żywo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy