Reklama
Reklama

Urszula Dudziak w Nowym Jorku - najpierw ją okradli, później znalazła się na miejsce zbrodni!

Gdy jako dziewczynka z wypiekami na twarzy słuchała "Voice of America Jazz Hour", kultowej audycji Willisa Conovera, nawet przez myśl jej nie przeszło, że kiedyś będzie u niego na kolacji, a on zachwyci się jej płytą. Nie spodziewała się też, że w 1979 r. "Los Angeles Times" okrzyknie ją wokalistką roku, jej piosenka "Papaya" stanie się narodowym tańcem Filipińczyków, będzie miała okazję występować z Herbie Hancockiem, Bobbym McFerrinem, Stingiem, braćmi Marsalis i... palić marihuanę z basistą Milesa Davisa.

Gdy jako dziewczynka z wypiekami na twarzy słuchała "Voice of America Jazz Hour", kultowej audycji Willisa Conovera, nawet przez myśl jej nie przeszło, że kiedyś będzie u niego na kolacji, a on zachwyci się jej płytą. Nie spodziewała się też, że w 1979 r. "Los Angeles Times" okrzyknie ją wokalistką roku, jej piosenka "Papaya" stanie się narodowym tańcem Filipińczyków, będzie miała okazję występować z Herbie Hancockiem, Bobbym McFerrinem, Stingiem, braćmi Marsalis i... palić marihuanę z basistą Milesa Davisa.

Droga do sławy zaczęła się dla niej w święta 1947 r. Ula miała wtedy 4 lata, a pod choinką znalazła akordeon. Jakież było zdumienie rodziców, gdy córka sięgnęła po widziany pierwszy raz w życiu instrument i... zagrała ze słuchu kolędę.

- Odtąd robiłam w całym Gubinie za gwiazdę. Akademie, 1 Maja, jakieś rocznice, nigdzie nie mogło mnie zabraknąć - wspominała artystka. Choć muzyka była jej żywiołem, jeszcze w wieku 15 lat nie widziała się w salach koncertowych świata.

- Strasznie chciałam grać na dzwoneczkach w cyrku. Moimi pierwszymi miłościami byli cyrkowcy. Nawet poznałam takiego jednego żonglera, ale się z nim nie całowałam - wyznała. Porzuciła marzenia o akrobatach i klaunach, gdy wystartowała w ogólnopolskim konkursie "Mikrofon dla wszystkich". - Zajęłam trzecie miejsce, usłyszałam, że mogłam pierwsze, ale orzekli, że za bardzo swinguję - mówi piosenkarka.

Reklama

Z zapamiętaniem śpiewała wtedy jazzowe standardy. Jednym z pierwszych był utwór "Again". Nauczyła się go ze słuchu i była przekonana, że tytuł (ang. znowu) to męskie imię. - Planowałam, że jak będę miała rodzinę i urodzę syna, dam mu na imię Again. Wyobrażacie sobie imię i nazwisko: Again Urbaniak?! Na szczęście mam dwie córki - śmieje się Urszula Dudziak.

Była w szkole średniej, kiedy na jej drodze stanął Krzysztof Komeda. Przyjechał, by jej posłuchać, choć - prawdę mówiąc - wcale się do tego nie rwał. - Był ledwo żywy, po występie zabalowali do rana, a tu jeszcze przyjdzie jakaś smarkula. No, ale przyszłam, zaśpiewałam. Chwila ciszy i pytanie: "Co robisz w te wakacje?" - wspomina.

Gdy już do spółki z Zofią Komedową ubłagały rodziców Uli, by mogła z nimi występować, nadszedł czas na metamorfozę. - Zosia stwierdziła, że wyglądam fatalnie, a na głowie mam szopę Beethovena. Zabrała mnie do Bristolu, gdzie fryzjer obciął mnie na zapałkę. Od razu byłam modna - mówi Dudziak.

Wakacje szybko się skończyły i młoda piosenkarka wróciła do domu, by zdać maturę. Krótko występowała z Estradą Wrocławską, później zaproponowano jej, by dołączyła do szkoły wokalistów w Warszawie, organizowanej przy Pagarcie. Jej uczniowie wieczorami występowali w kawiarniach "Pod Gwiazdami" i "Nowy Świat". W tej drugiej Urszula poznała młodego saksofonistę, Michała Urbaniaka. Jak się później okazało, ta znajomość odmieniła jej życie.

Urbaniak? Dlaczego nie

 - Podobny do Presleya, bardzo podobał się dziewczynom - wspominała. Ona spotykała się wtedy z kimś innym. Ale kiedy pewnego dnia, gdy wracała z zajęć, z samochodu wychyliła się znajoma postać Urbaniaka, krzycząc: "Ula, chcesz pojechać z nami do Danii?!", zgodziła się bez chwili wahania.

To był jej pierwszy wyjazd za granicę. Który zresztą trochę się przeciągnął. - W Kopenhadze, w dniu, w którym mieliśmy wracać do Polski, ukradli Michałowi dopiero co kupionego, pięknego opla coupe. Nie było wyjścia! Zostaliśmy, żeby się odkuć. Trwało to kilka lat (śmiech) - wyjaśniała piosenkarka. W tym czasie też zostali parą. - Michał zaczął się dziwnie zachowywać. Grał ballady, robił maślane oczy. Pomyślałam: "dlaczego nie?". W 1967 r. wzięli ślub.

To za namową Urbaniaka zrezygnowała z konwencjonalnego śpiewu, zmieniła stylistykę. Pojawiły się pierwsze ważne sukcesy. Nie było jednak do końca tak kolorowo. Urszula wpadła w szpony hazardu, Michał przypłacił to zawałem. To odsunęło w czasie ich amerykańskie plany. Do Nowego Jorku ostatecznie dotarli 11 września 1973 r.

- Pamiętam, jak taksówkarz powiedział nam, że jeśli zostaniemy w mieście dziewięć miesięcy, to koniec - tak się ono w nas zagnieździ, że już zawsze będzie częścią nas - wspominała piosenkarka. Trudno było jej w to uwierzyć. Ich pierwsze lokum wołało o pomstę do nieba. -

Zamieszkaliśmy w hotelu, który nam wydawał się dobry. Potem się okazało, że mieszkało tam dużo ludzi sponsorowanych przez państwo, czyli bezdomnych. A my przywieźliśmy ze sobą sporo złota. Bo jak Michał się nawalił, to robiłam mu awantury, a on w ramach przeprosin kupował mi biżuterię. W sumie zebrało się chyba z kilogram złota - zdradziła gwiazda.

Nie dość, że któregoś dnia okradziono ich ze wszystkiego, co mieli, to jeszcze codziennie musieli uważać za lokatorkę, która starała się puścić to miejsce z dymem, zasypiając z papierosem. Czarę goryczy przepełnił fakt, że Urszula znalazła się na miejscu zbrodni, gdzie poderżnięto komuś gardło.

- Pomyślałam sobie: "Gdzie ja jestem? Michał mi obiecał raj i czerwone dywany, a tu na każdym rogu kryminał". Byłam załamana - podsumowuje.

Ja siebie nie słucham

Z czasem zaczęło się im układać. Zamieszkali w miłym mieszkaniu (sąsiadką była Susan Sarandon), urodziły im się córki, nagrali docenioną przez publiczność i krytyków płytę "Fusion". Po kilku latach postanowili się jednak rozstać, oboje związali się z nowymi partnerami (Dudziak z miłością swego życia, pisarzem Jerzym Kosińskim). Ich kariery trochę na tym ucierpiały.

Mentorem Urszuli został piosenkarz Bobby McFerrin, który mówi o niej: - Ula jest dowcipna, pomysłowa, radosna i mam ogromny szacunek dla niej i dla jej sztuki.

To z nim, a nie, jak zapowiadano, z mężem, pojawiła się na Jazz Jamboree w Sali Kongresowej w 1985 r. Wtedy zdecydowała się wrócić na stałe do kraju. Choć udało jej się osiągnąć sukces, o jakim inni mogą tylko pomarzyć, Urszula Dudziak wciąż jest tą samą dziewczynką, która sięgnęła po leżący pod choinką akordeon. 

Do siebie i swojej twórczości ma ogromny dystans. - Czasami czytam posty internautów: "Ona piszczy, charczy, psika, bzika, dziubie - i to ma być muzyka? Przekręt na miarę stulecia!". Ja tam nie jestem wyrobioną słuchaczką i siebie nie słucham - mówi ze śmiechem.

***

Zobacz więcej materiałów:

Nostalgia
Dowiedz się więcej na temat: Urszula Dudziak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy