Reklama
Reklama

Jerzy Zelnik: Nic nie jest takie, jak się wydaje

Jerzy Zelnik kiedyś nie mógł żyć bez kobiet. Dziś deklaruje, że zupełnie go one już nie interesują. Zamiast tego woli się skupić na pracy, a także ukochanych wnukach.

"Takiego brzydkiego niemowlęcia to jeszcze nie widziałem" - wyrwało się ponoć dziadkowi Jerzego Zelnika, gdy pierwszy raz zobaczył wnuka. Sporo zmieniło się od tamtego czasu.

Obdarzony egzotyczną urodą egipskiego księcia, aktor 14 września obchodził 73. urodziny. Wciąż uchodzi za jednego z przystojniejszych Polaków. Lecz cóż z tego, skoro deklaruje, że płeć przeciwna nie obchodzi go wcale a wcale? - Teraz nie potrzebuję żadnej kobiety. Ten temat mnie nie interesuje. A jak nawet panie do mnie wzdychają, to dzięki temu będą lepiej dotlenione - powiada.

Reklama

I tu zaszła zmiana. Młody Zelnik, jak sam mówił, całkowicie pochłonięty był "podrywaniem dziewczyn, seksem, sportem, muzyką"... i rolą w "Faraonie". Wagary służące korzystaniu z życia pochłaniały go tak bardzo, że gdy przyszło do wyboru studiów, zdecydował się na aktorstwo, gdyż niczego innego nie znał.

Jego ojciec pół wieku pracował jako reżyser dźwięku w radiu i na estradzie, i to on zaraził syna miłością do sceny. Mama, tłumaczka z niemieckiego i rosyjskiego - do słowa. W domu organizowano wieczorki teatralne. Na studia dostał się z trzecią lokatą.

Przebili go Daniel Olbrychski i Barbara Brylska, z którymi już na I roku starał się o angaż do filmu Kawalerowicza. Brylska została egipską kapłanką, Olbrychski, choć przemyśliwano nad przefarbowaniem płowych loków, mimo wszystko odpadł. - Nie byli konkurentami - prostowała Beata Tyszkiewicz. - Inna uroda, jeden ciemny, drugi jasny, jeden to emocje, drugi spokój. Pierwszy wyszedł ze szkoły i grał, grał, grał. A Jurek grzecznie po filmie skończył szkołę, ożenił się, wybudował dom. Rzetelność.

Rola Ramzesa XIII na lata zdefiniowała jego karierę. Nigdy już nie zabłysnął tak jasno. Były role u Hasa, Wajdy, Borowczyka, kilka sukcesów teatralnych, ale nigdy już tak znaczące. Pechowo otarł się o Hollywood - gdy miał zagrać z Anouk Aimée i z Yves Montandem w Grecji, nastąpił akurat przewrót pułkowników. Gdy dogadana już była rola u boku Montgomery’ego Clifta - Clift zmarł. Kiedy wreszcie podpisał w Ameryce umowę na trzy filmy, firma producencka zbankrutowała i zdjęcia odwołano. - Tak więc los machał mi kiełbaską przed nosem... - wzrusza ramionami, jak zwykle bez większych emocji.

Koledzy mówią o nim raczej "solidny, rzetelny" niż "błyskotliwy", choć nikt nie odmówiłby mu warsztatu. Sam Zelnik uważa "Faraona" za aktorską wprawkę. - Przecierałem szlaki. Bawiłem się raczej w aktorstwo - mówi. Jednocześnie dodając, że była to najcięższa praca jego życia: od świtu do wieczora w 60 stopniach pustyni Uzbekistanu, w łódzkiej hali zdjęciowej "tylko" w 40. O nominacji filmu do Oscara dowiedział się... po 15 latach. Sukces nie uderzył mu do głowy.

Po studiach na trzy sezony przeniósł się z żoną do Krakowa. Zamieszkali w 7-metrowej klitce bez łazienki. "Za lodówkę służył nam okienny parapet. Było tak ciasno, że niewiele mebli mogliśmy tam wcisnąć poza malutkim tapczanikiem. Żeby się na nim pomieścić, musieliśmy spać z Urszulką na tym samym boku i niemal na komendę zmieniać pozycję" - wspominał w autobiografii. Na takiej przestrzeni nietrudno było o tarcia. Sam przyznaje, że małżeństwo nie należało do najłatwiejszych.

Poznali się w bibliotece PWST, on był studentem, ona uczennicą pobliskiego Liceum Techniki Teatralnej. Od bibliotekarki niemałym wysiłkiem wydębił adres pięknej niebieskookiej. Na pierwszą randkę umówili się w Łazienkach. Spóźnił się pół godziny, a później, jak przyznaje, zawiódł ją jeszcze nie raz.

Choć to dla niej w wieku 24 lat przyjął chrzest i stał się gorliwym katolikiem. Postawiła warunek, że jeśli ślub, to tylko w kościele. Zdarzało mu się ją jednak zdradzać i zaniedbywać. Mimo tego zawsze mówił, że to żona i długo wyczekiwany syn Mateusz jest osią jego świata.

Narodziny syna zbiegły się ze stanem wojennym. Zaangażował się w Solidarność, występował w kościołach i prywatnych domach, objechał Polskę z monodramami, które nazywa "teatrem w walizce". - Tak naprawdę dopiero wówczas odkryłem swoje aktorskie możliwości - mówił. Gdy nie grał, nie płakał.

Do pracy ma podejście zdroworozsądkowe. Nie wstydzi się przyznać, że chętnie wziąłby udział w reklamie, w "Klanie" zagrał dla pieniędzy. Lubi odpoczynek z dobrą lekturą, poezję czyta "na tony".

Z Urszulą był 45 lat, aż do jej śmierci w 2014 r. W 2011 r. miała wylew krwi do mózgu, aktor się nią opiekował. Dziś cieszy się wnukami i wierzy, że pójdą w jego ślady. Ma nadzieję, że nadrobi z nimi to, czego nie udało mu się dać synowi. - Byłem bardzo aktywny zawodowo. Mój syn na tym cierpiał. Nie mieliśmy okazji odbyć takiej męskiej podróży i jest mi z tego powodu wstyd - wyznaje.

Najchętniej występuje dla osób wierzących, od których zaznaje zupełnie innego rodzaju skupienia. Gra zamienia się w modlitwę, i wydaje się, że to ona jest dziś najważniejsza w jego życiu.

A aktorstwo? - Jestem aktorem spełnionym - mówi. Jeśli odczuwa czasem niedosyt, to czuje się tylko zdopingowany. - Dzięki temu nie jestem sfrustrowanym starcem, tylko niezaspokojonym facetem, o twórczej energii, trochę próżnym, trochę snobem. Wraz z wiekiem coraz mniej zależy mi na sławie - wyznaje. I podkreśla, że grać zamierza do dziewięćdziesiątki.

***

Zobacz więcej materiałów z życia gwiazd:


Życie na gorąco
Dowiedz się więcej na temat: Jerzy Zelnik
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy