Reklama
Reklama

Robert Friedrich: Lekarze kazali mu już żegnać się z bliskimi, wtedy stał się cud!

"Nie boję się, gdy ciemno jest. Ojciec za rękę prowadzi mnie. Czasem się martwię, czegoś nie umiem. Ty mnie pocieszasz i mnie rozumiesz" – śpiewała gromadka uśmiechniętych dzieci (sprawdź!), witając Jana Pawła II w czasie jego wizyty w 1999 roku.

Wśród małych wokalistów była też Marysia, najstarsza córka Roberta Friedricha (51). Jej dziewczęcy głosik brzmiał najdonośniej.

Kilka lat później poważnie zachorowała. Trwał Wielki Post. Po rekolekcjach Maria źle się poczuła i rodzice zabrali ją do szpitala. Na jej szyi pojawił się guz, który powiększał się z dnia na dzień. Lekarze nie pozostawiali złudzeń. 

Reklama

Diagnoza: ziarnica złośliwa, brzmiała jak wyrok. Nastolatka od razu trafiła trafiła na onkologię.

Powiększony węzeł chłonny uciskał na pień płucny, niezbędna była chemioterapia.

Dziewczyna bardzo cierpiała. Prześladowały ją różne lęki. Nie była w stanie zostać sama w ciemnym pokoju, krzyczała w nocy, nie mogła spać. Ani przez chwilę nie zwątpiła jednak w opiekę Opatrzności.

"Wciąż mówiłam brewiarz" – wspominała potem. 

Jej ojciec załamał się. "Boże, co teraz?" – powtarzał jak mantrę. Taka postawa nie pomagała Marysi. Któregoś dnia wykrzyczała mu ze złością: „Tato, no to najwyżej umrę. Co niedzielę modliliśmy się z dziećmi, mówiłeś, że po to się urodziliśmy, żeby iść do nieba, a teraz mam się bać? Weź, tato, nie odbieraj mi wiary”. 

Jej słowa otrzeźwiły Roberta. Zrozumiał, że jego latorośl ma w sobie więcej mądrości i pokory niż on sam. Postanowił po raz kolejny zaufać Bogu. Pełna nadziei postawa Marysi była dla niego wielką katechezą.

W niedzielę Wielkanocną nastąpił przełom. 

"Bardzo mocno to przeżyłam" – wspomina Maria. 

Mimo że obolała, czuła się wspaniale. Cały czas się śmiała. 

"Pierwszy raz w życiu byłam tak dotkliwie szczęśliwa. Nie mogłam powstrzymać odruchu śmiechu. Zobaczyłam, że to wszystko prawda. Jest Zmartwychwstanie! Jezus może zabrać wszystko, co mnie dręczy" – przekonuje. 

Wkrótce wróciła do domu. Choć czekało ją jeszcze długie leczenie, była pełna nadziei. Jej tata także zaczął optymistycznie patrzeć w przyszłość. Wraz żoną Dobrochną należeli już wtedy do neokatechumenatu, zaangażowali się w głoszenie Słowa Bożego.

"Niesamowite było zobaczyć, że moi rodzice nie boją się panicznie śmierci swojego dziecka. Bardzo cieszyłam się, że nie rezygnowali z katechizowania" – opowiadała Maria.

Czytaj dalej na następnej stronie...

Robert nie ukrywa, że wcześniej wadził się ze Stwórcą.

Kiedy był na początku muzycznej kariery, często zastanawiał się, czy jest mu po drodze z Panem Bogiem. Nie żył jak typowy rockandrollowiec, ale był daleko od wiary.

"Nic z nauki Chrystusa nie pasowało do tego, co robię" - przyznaje. 

Z Dobrochną wziął ślub kościelny, lecz nie od razu odnalazł się w roli męża i ojca. Całe tygodnie spędzał w trasie, zaniedbując rodzinę. Nie troszczył się też o swoje zdrowie, eksploatując organizm do granic możliwości. 

Dziś żyje w trójkącie

Kiedy zachorował, zamiast położyć się do łóżka, dalej pracował. Pojawiły się poważne powikłania. Muzyk z uszkodzonym sercem trafił do szpitala. Niezbędna była operacja – wstawienie zastawek.

Niestety, nie udała się. 

"Ze względu na to, że mam wrodzoną niekrzepliwość krwi, nie chciało się goić" – opowiada Robert.

Trzy dni spędził na oddziale intensywnej terapii. Lekarze zasugerowali mu, żeby pożegnał się z bliskimi. Był zrozpaczony, zastanawiał się nad sensem życia. Pomyślał, że jeżeli istnieje Bóg, to jest On srogi i mściwy. W chwili największej słabości, zwrócił się jednak: „Jezu, ratuj!”.

Lekarze zdecydowali, by zrobić kolejną operację. Zakończyła się powodzeniem. 

"Dziś wiem, że ta droga była mi potrzebna, żebym się nawrócił" – opowiada.

Wokalista nie ukrywa, że wciąż zdarza mu się błądzić. Nazywa się „grzesznym, głupim i próżnym”. Zapewnia, że tylko dzięki Opatrzności jest w stanie zmierzyć się ze swoimi demonami, być dobrym mężem i ojcem.

"Żyję w trójkącie" – mówi ze śmiechem.

I zaraz wyjaśnia, że między nim, a żoną jest jeszcze Bóg.

"Dlaczego ja, stary anarchista, punk (sprawdź!), jestem w Kościele? Bo tu jest prawdziwa wolność, bo tu czuję się kochany" – podsumowuje.

***

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Robert Friedrich
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy