Reklama
Reklama

Irena Santor wystosowała poruszający apel: "Na klęczkach błagam"

Irena Santor (82 l.) wcześnie straciła rodziców. Wiele w życiu przeszła, walczyła z chorobą nowotworową. Teraz błaga wszystkie kobiety, by się badały.

Chciała Pani zostać zakonnicą. Skąd taki pomysł? 

- To przez obraz św. Teresy, który mieliśmy w domu. Patrzyłam na niego każdego wieczoru, gdy szłam spać. Św. Teresa była tak śliczna wśród kwiatów, ja też taka chciałam być. Ale za wysokie progi na moje nogi. Niestety byłam urwisem. 

W domu było biednie, Pani ojca zamordowano podczas wojny.

- Uczęszczałam do szkoły zdobienia szkła w Polanicy. To była placówka dla biednych dzieci, uczono nas tam zawodu szlifierza. Gdybym nie została piosenkarką, wycinałabym wzorki w hucie na szklanych naczyniach.

Reklama

Jednak została Pani artystką. 

- Miałam nauczycielkę, panią Basię, była córką kierowniczki domu zdrojowego i miała dostęp do wielkich ludzi. A ja ciągle śpiewałam, a to w chórze, a to w szkole. Nauczycielka namówiła Zdzisława Górzyńskiego, dyrektora Opery Poznańskiej, który akurat wypoczywał w kurorcie, żeby przesłuchał mnie. Dał mi list polecający do Tadeusza Sygietyńskiego, założyciela Mazowsza. 

Tam poznała Pani przyszłego męża Stanisława Santora. Dyrygent Stefan Rachoń wraz z żoną oddali Wam jeden pokój w mieszkaniu, a mieli dwa... 

- Po wojnie wszyscy byli serdeczniejsi, cieplejsi. Poza tym trzeba było nowego narybku, bo wielu wspaniałych ludzi, z różnych dziedzin życia, zostało zamordowanych. Jeśli ktoś był zdolny, to trzeba mu było pomóc. 

Z mężem rozstała się Pani po 19 latach, ale do końca mówiła o nim: Staś, wspaniały człowiek, mój nauczyciel. Obchodziliście razem wigilie...

- Czasem tak jest, że trzeba się rozstać. Mówisz: "Muszę, nie dla mojego dobra, ale dla jego dobra". A kiedy już to nastąpi, stwierdzasz, że i tak będziesz się nim opiekować do końca życia. Tak mi się zdarzyło i proszę o to więcej nie pytać. 

A potem znalazła Pani drugą miłość. Czym się różni ta dojrzała od tej pierwszej? 

- Pierwsze uczucie to całopalenie, ale to miłość dojrzała jest silna. Nie ma już takiej kretyńskiej euforii, tego dymu, który zasłania oczy. Jestem dość impulsywna. Mówię, co myślę. Mój mąż to prawnik, ma logiczny umysł, waży słowa. Z przykrością muszę stwierdzić, że w 99 procentach to on ma rację, ale musi minąć chwila, zanim to do mnie dotrze. Wtedy całuję go w czoło, ma wysokie, jest łysy.

Miała Pani mnóstwo adoratorów. Pewien zakochany żołnierz przysłał Pani 100 zł w kopercie, inny młodzieniec przyjeżdżał z wałówką. 

- Ale miałam też takie przypadki, że ktoś chciał mnie zabić, bo mnie nie lubił. Z tego powodu poszłam na milicję i wtedy dostałam swojego bodyguarda, ale o tym nie wiedziałam. 

Wiele Pani przeszła, w 1961 roku wypadek samochodowy, w 2000 roku wykryto u Pani raka piersi. Miała Pani żal do Boga? Pytała: Dlaczego ja? 

- Nie. Pytałam tylko, dlaczego tak młodo, bo ja chciałabym żyć 120 lat! Wcale nie chciało mi się umierać. Gdy wykryto raka, miałam tylko jedną myśl: Jak się z tego wygrzebać? Co mam połknąć, co obciąć, żeby przeżyć? Zrobię, co mi lekarz każe. Na szczęście to był rak we wczesnym stadium, bo co roku robiłam i robię mammografię. Tłustym drukiem proszę napisać, że na klęczkach błagam wszystkie kobiety, żeby się badały! 

Od kogo wtedy otrzymała Pani największe wsparcie? 

- Od mojego chłopca łysego... To było wspaniałe, że nie wpadł w popłoch, choć i u mnie, muszę tu dobrze powiedzieć o sobie, nie było histerii. 

Powiedziała Pani: Odtąd cenię czas potrójnie. 

- Może trochę przesadziłam. Choroba zbiła mnie z tropu. Myślałam: Operacja, ale potem nie będę mogła pracować, stanę się bezsilna. Przyjdzie starość, a starość to jest taki przedpokój odchodzenia w ogóle. Nie przeraża mnie, że mam zmarszczki, że nie będę się podobała, ale ta starość musi być czynna. Żebym nie sflaczała, nie poszła na ugodę z bylejakością. Muszę się uczesać, zrobić paznokcie, kupić coś sobie, niekoniecznie drogiego i modnego. Z jednej strony zaczynam oswajać się z faktem, że umrę, ale to jest jedyna rzecz, której nie akceptuję. Ja nie pozwalam Pani Śmierci rozmawiać ze mną. "A kysz, a won, precz!" - mówię do niej. Przyjdzie mój czas, trudno. Uczę się, żeby godnie ją przyjąć, gdy stanie przede mną.

Zmieniła Pani styl życia po chorobie? 

- Nauczyłam się dyscypliny. Wiem, że nie mogę tyle, co inni. Kiedy dostaję informację od organizmu, że jestem słaba, to muszę się położyć. Nic na siłę, nic szybko, bo ja byłam bardzo szybka. Ktoś nie zdążył powiedzieć, a ja już robiłam. Mąż ciągle mi mówi, że jestem nadmiernie ruchliwa, bo on już trochę kapcanieje. 

Mówi Pani: Podoba mi się na tym świecie. Co Pani się tak bardzo podoba?

- Istnienie. Życie. Fakt, że miałam to szczęście, że powstałam, jestem i uczestniczę w czymś niewyobrażalnym. Ja, nawet gdybym była najzdolniejsza, nie stworzyłabym świata. Wiem, że jestem wybrańcem, żyję, mogę być dzisiaj z panią, a jutro pójść na spacer albo pojechać do Krakowa. Nie nadaję się do wygłaszania złotych myśli, ale zastanawiam się, dlaczego czasem ludzie tak mało cenią życie. Nie myślą o tym, że mogą być, kochać, doznawać, zobaczyć, powąchać. Naprawdę niezwykle podoba mi się ten świat.

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Irena Santor
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy