Reklama
Reklama

Antoni Krauze: Umierałem, a Pan Bóg mnie zawrócił

Reżyser „Smoleńska” przeszedł śmierć kliniczną, widział drzwi, za którymi byli bliscy. To zupełnie zmieniło jego życie.

"Cały czas mam nadzieję, że Bóg po prostu pozwoli mi umrzeć" - mówił, wprawiając w osłupienie gości na premierze "Smoleńska". "Liczę na to, że teraz będę mógł powiedzieć bye, bye i tam wrócić" - opowiada o swojej śmierci klinicznej reżyser Antoni Krauze (76 l.).

Przeżył po niej nawrócenie. Dziś uważa, że przeżył, żeby zrobić dwa ważne filmy: "Czarny czwartek" - o masakrze robotników na Wybrzeżu w 1970 roku i "Smoleńsk" - o katastrofie prezydenckiego samolotu w 2010 roku, pokazywany właśnie w kinach.

Dorastał w bardzo wierzącej, wielodzietnej rodzinie. Miał dwie siostry i trzech braci. Jedno z pierwszych wspomnień Antoniego pochodzi z czasów wojny. Mieszkał z rodzicami w Warszawie, na rogu Marszałkowskiej i Królewskiej. W 1943 roku, gdy miał trzy latka, widział z okna płonącą stolicę. Jeszcze większą traumą była śmierć starszej, wówczas 11-letniej siostry, którą trafiły odłamki podczas Powstania Warszawskiego.

Reklama

Miał pięć lat, gdy przebywając z rodzicami na wsi, z przerażeniem patrzył na "wyzwolenie", jakie przyniosła Polsce Armia Czerwona. Widział grabieże i bezprawie, których dopuszczali się wobec Polaków rzekomi wybawcy. Nie miał złudzeńco do tego, w jakim ustroju żyje.

W domu słuchało się Radia Wolna  Europa, a stryj Robert Krauze, który podczas Powstania Warszawskiego walczył w batalionie "Parasol", chętnie snuł opowieści o tamtym patriotycznym zrywie.

Przez pewien czas nauczycielem historii w szkole Antoniego był przyszły opozycjonista Jacek Kuroń. "Niewiele od nas starszy, uczył nas zupełnie inaczej niż inni. Klasa oszalała na jego punkcie. On był już wtedy rewizjonistą i bardzo potępiał moje zachowanie, że szliśmy w 1956, że śpiewaliśmy "Jeszcze Polska nie zginęła". Byłem wtedy strasznie naiwny, przyznaję" - wspomina reżyser.

Jego poglądy ukształtowało też liceum plastyczne, do którego chodził. To była szkoła inna niż wszystkie, z większym marginesem wolności. Uczyły się tam dzieci komunistycznej nomenklatury, ale też przedwojennej inteligencji i arystokracji. Potem związał się ze środowiskiem poetów, bo oprócz talentu plastycznego miał też literacki, publikował nawet wiersze i współpracował z bardzo modnym wtedy Studenckim Teatrem Satyryków.

Lewicujące środowiska sprawiły, że odsunął się od Kościoła. "Zbyt wcześnie rozpocząłem samodzielne życie i wcześnie odstąpiłem od życia religijnego" - przyznaje reżyser.

Ale mimo że w 1978 roku nie był blisko Kościoła, wybór polskiego kardynała Karola Wojtyły na papieża bardzo przeżywał. "To, podobnie jak późniejsze powstanie Solidarności, dało mi więcej radości niż wyróżnienia i medale, które dostawałem jako reżyser" - twierdził. Nie wątpi, że to właśnie słynna homilia w 1979 roku na warszawskim placu Zwycięstwa ze słowami: "Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi" zapoczątkowała przemiany w Polsce. "Nie byłoby Solidarności bez działania Ducha Świętego. Nie byłoby naszej odwagi" - podkreśla.

Jest reżyserem niepokornym. Dlatego filmy, które kręcił, nie zawsze trafiały na ekrany. Ci, którzy z nim pracowali, mówią, że jest artystą i człowiekiem bardzo wrażliwym. Kilkanaście lat temu doświadczył czegoś, co dało mu pewność, że istnieje życie po śmierci i skazało na tęsknotę za nim.

"W 1998 roku miałem zawał i umarłem. Znalazłem się po tamtej stronie" - mówi. Czuł żal do Pana Boga, że umiera w chwili, gdy miał jeszcze tyle spraw do załatwienia, tak wiele zobowiązań. Jedyna córka reżysera, która wtedy studiowała, właśnie urodziła dziecko, zięć też studiował, żona zostałaby sama.  "I wtedy powiedziano mi, że bliscy sobie świetnie beze mnie dadzą radę, a moim problemem jest odpowiedź na pytanie, co zrobiłem w swoim życiu dobrego" - wspomina.

Czuł, że znalazł się w nieziemskiej rzeczywistość, bo rozumiał, co do niego mówią, choć żadne słowa nie padały. Nie był jednak przygotowany na takie pytanie, pamiętał wtedy raczej o tym, co złego zrobił w życiu. "Widziałem drzwi, wiedziałem, że za tymi drzwiami jest miejsce, w którym bardzo chciałbym się znaleźć. Wiedziałem, że nie ma co zmyślać, szachrować" - twierdzi.

I wtedy przypomniał sobie, że Krzysztof Kieślowski tuż przed śmiercią zrobił mu awanturę o to, że nie pamięta, jak będąc u niego w Koczku na Mazurach uratował jakiegoś małego chłopca, który tonął w pobliskiej rzeczce. "Może po to się urodziłeś, żeby tego chłopca uratować!" - mówił mu Kieślowski. I na to zdarzenie wtedy, gdy był w stanie śmierci klinicznej, powołał się Antoni Krauze. Powiedział też, że jeśli Krzysiek jest gdzieś w pobliżu, to może to potwierdzić. "I usłyszałem, że mam wracać" - mówi.

Kiedy się ocknął, długo nie mógł dojść do siebie, pogodzić się z tym, że składa się z ciała. Ciążyło mu jak jakiś worek kartofli. "Uczyłem się na nowo żyć i teraz robię wrażenie, że żyję, że się poruszam. Minęło 18 lat, a ja każdy moment z tych 18 lat dokładnie pamiętam, klatka po klatce" - twierdzi.

Dziś nie boi się śmierci. "Kiedy TAM byłem, nie miałem żadnego innego pragnienia niż wleźć tam do środka, za te drzwi" - wspomina reżyser.

***

Zobacz więcej materiałów z życia osób znanych:

Dobry Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy