Reklama
Reklama

Władysław Kozakiewicz: Ojciec powybijał matce wszystkie zęby

Już dawno pogodził się z tym, że ludzie pamiętają go głównie z powodu charakterystycznego gestu, jaki wykonał w 1980 r. podczas olimpiady w Moskwie. A on przecież zdobył wtedy i złoty medal, i pobił rekord świata.

"Jestem po prostu 'gościem od wała', którego pokazałem nieprzychylnym nam kibicom" - przyznaje Władysław Kozakiewicz. Skakał o tyczce blisko ćwierć wieku, od 13. roku życia. W kolekcji ma kilkaset medali. Sam nawet nie wie, ile ("jakieś 30-40 kilo").

"Tyczka wynosiła mnie wysoko, pozwalała nabrać pewności siebie, ale też powodowała bolesne upadki" - powtarza w licznych wywiadach.

Reklama

Nie kryje, że jego życie i kariera nie były usłane różami: "Los pokazywał mi tego 'wała' wiele więcej razy niż ja Rosjanom na Łużnikach". I to już od wczesnego dzieciństwa.

Żeby on tylko bił...

Urodził się w 1953 r. w Małych Solecznikach koło Wilna. Do Polski jego rodzina przyjechała w ramach repatriacji 4 lata później. Osiedlili się w Gdyni. Dzieciństwo wspomina jako "lanie na okrągło". Bo ojciec Stanisław pił i znęcał się nad rodziną.

Był krawcem "mężczyźnianym", szył jeden rodzaj spodni i jeden koszuli, tyle umiał.

"Jełop był, trzy klasy podstawówki. Nie chciał pracować, wściekły był na wszystko" - opisuje go Władysław Kozakiewicz w swojej biografii zatytułowanej "Nie mówcie mi, jak mam żyć".

Kozakiewicz-senior za swój los mścił się na najbliższych. "Mama nie miała ani jednego swojego zęba, wszystkie jej powybijał, miała szramy na twarzy od doniczek, desek" - wspomina syn. 

Trójka dzieci (Władysław miał starszego brata i siostrę) też dostawała za byle co. "I nie kończył na paru pasach przez tyłek - jakbym tak dostał, tobym się oblizał i cicho siedział. Ale nie, bił, abyś poczuł. Brał pas i sprzączką uderzał. (...) Jak bił, krew była na ścianach, wszędzie".

Czytaj dalej na następnej stronie...

Przeprowadzka do Gdyni niewiele zmieniła. Wprawdzie ojciec znalazł pracę w porcie, ale pił dalej. Dom z trudem utrzymywała mama Franciszka, która dorabiała jako dozorczyni. Dzieci ją uwielbiały.

"Miała trudne życie, ale zawsze była uśmiechnięta, robiła wszystko, żebyśmy tego, co złe, nie widzieli" - opisuje.

Byli najbiedniejszą rodziną w okolicy. "Jak gdzieś pół jabłka leżało obgryzione, to dla mnie i pół jabłka było dobre" - opisuje sportowiec "uroki" dzieciństwa.

W pamięci zostało mu też to, że ojciec nigdy żadnego z dzieci nie przytulił, nigdy nic im nie kupił, nawet lizaka.

"Nigdy nie miałem nawet jednej zabawki. Nigdy. Żadnej piłki, sanek, roweru, łyżew czy choćby skakanki" - opowiada z goryczą w głosie.

Dlaczego się nie buntował? "Byłem mały chłopaczek, a to ojciec. Jak bił, to widocznie trzeba było" - stara się tłumaczyć.

Raz się postawił. Miał wtedy 20 lat: "Powiedziałem: 'Spróbuj jeszcze raz dotknąć mamy, to cię zabiję'. Tylko że ja go nawet nie dotknąłem nigdy. A on? Oczywiście spróbował, a mnie powiedział: 'Ty nie jesteś moim synem - co nie było prawdą - spylaj z mojego mieszkania'".

Stanisław Kozakiewicz zmarł w 1987 r. Syn nie wybaczył mu upokorzeń.

"Nigdy nie byłem na jego grobie. I nie żałuję tego. Leży w Gdyni, na tym samym cmentarzu co mama, ale osobno" - mówił w Radiu TOK FM.

Koszmary dzieciństwa wiele razy do niego wracały. "Bardzo się bałem, że coś złego z niego musi być we mnie - przyznał w wywiadzie dla "Pani". - Doszło nawet do tego, że przyglądałem się własnym grymasom w lustrze. Jak byłem wściekły na dzieci, to od razu sobie go przypominałem i odpuszczałem".

Czytaj dalej na następnej stronie...

Krnąbrny i niewygodny

Do uprawiania sportu zachęcił Władka starszy brat Edward. Trenował skok o tyczce (został doskonałym dziesięcioboistą) i któregoś dnia zabrał 13-latka na stadion Bałtyku Gdynia.

"Pokazał mi, jak ten wielki drąg trzyma się w ręku i mówi: Skacz!". Poszło wprawdzie kiepsko, ale już po dwóch tygodniach prób Władek wiedział, co będzie robił w przyszłości. "Wszystko z siebie dawałem, chciałem być coraz lepszy" - wspominał ten okres. Ale droga na szczyt okazała się wyboista.

Już w 1972 r. mógł jechać na swą pierwszą olimpiadę, do Monachium. Osiągnął bez trudu wymagane minima, ale... powiedziano mu, że jako 19-latek ma jeszcze czas ("Zamiast mnie pojechał jakiś działacz").

Na kolejnych igrzyskach, w Montrealu, był pewnym już kandydatem do złota, ale podczas rozgrzewki dopadł go pech - źle wylądował. Z rozerwaną torebką stawową, zaciskając z bólu zęby, zdołał jeszcze wykonać jeden skok, który dał mu 11. miejsce. Te niepowodzenia powetował sobie w 1980 r. Moskwie. I to z nawiązką.

Przy ogłuszających gwizdach nieprzychylnej publiczności wywalczył złoty medal, do którego dorzucił rekord świata (5,78 m). I przypieczętował charakterystycznym "skurczem mięśnia" (nazwanym później "gestem Kozakiewicza"), który omal nie pozbawił go medalu.

To, że był zawodnikiem krnąbrnym, wiedzieli wszyscy. Po wydarzeniach w Moskwie stał się dodatkowo sportowcem niewygodnym. Sytuację pogorszyła jeszcze jego postawa na zawodach Przyjaźń-84, zorganizowanych w ramach bojkotu igrzysk w Los Angeles przez kraje socjalistyczne.

Kozakiewicz, choć był w doskonałej formie, skoczył w pierwszej próbie 5,40 m, po czym... demonstracyjnie spakował tyczki i opuścił stadion. "Oficjalnie bolała mnie noga" - tłumaczył.

Mistrz został "zdrajcą"

Z roku na rok mnożyły się jego konflikty z działaczami Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. On, jako mistrz olimpijski, chciał skakać i wygrywać.

"I nie ukrywam, że chciałem zarobić na wysoko płatnych mityngach, na które niczym z rogu obfitości sypały się wręcz imienne zaproszenia. Mogłem startować nawet 20 razy w sezonie, a nie trzy, jak chcieli działacze" - wyjaśniał.

Kiedy w 1985 r. po raz kolejny nie został dopuszczony do udziału w zawodach w Niemczech, postanowił jechać, nie patrząc na zakazy. W odpowiedzi zawieszono mu stypendium, zabrano tzw. dodatek kadrowy i zdyskwalifikowano na pół roku. Tego już było za wiele.

"Nie, to nie, w takim razie nie wracam" - postanowił. Miał już 32 lata, na szczęście była z nim rodzina (w 1977 r. wziął ślub z rzeszowianką Anią, miał córeczkę Kasię; druga, Małgosia, przyszła na świat w 1983 r.). Nie był to jednak koniec szykan.

Czytaj dalej na następnej stronie...

Kozakiewiczom odebrano 150-metrowe własnościowe mieszkanie w Gdyni, zablokowano konta bankowe i naliczono olbrzymie podatki. A kiedy rok później niemieckie obywatelstwo dostała żona (jej dziadkowie urodzili się w Niemczech), a przez nią także i on, w Polsce został uznany za "zdrajcę i sprzedawczyka".

Oliwy do ognia dolał fakt, że zaczął skakać w barwach Niemiec (został trzykrotnym mistrzem tego kraju). Do Polski wrócił dopiero w 1990 r. Nie krył wzruszenia, że wciąż był rozpoznawany na ulicy i nikt go nie posądzał o zdradę. Kilka razy bezskutecznie próbował sił w polityce (m.in. w ub. roku ubiegał się o mandat europosła, a później kandydował również do Senatu).

Choć eksploatowany przez lata ponad miarę organizm coraz częściej daje znać o sobie, Władysław Kozakiewicz nie narzeka. "Mam cudowną rodzinę, od początku tę samą żonę Annę, którą cały czas niezmiennie kocham. Mam dwie wspaniałe córki. Jestem szczęśliwym dziadkiem. I cóż mi więcej trzeba...?".

Życie na Gorąco Retro
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy