Reklama
Reklama

Henryk Gołębiewski: Tak teraz wygląda jego życie u boku sporo młodszej żony!

Życie na Gorąco: Kiedyś, oprócz grania w filmach i serialach, pracował pan też jako monter klimatyzacji. Czy nadal pan nim jest?

Henryk Gołębiewski: - Już nie. Roman, u którego pracowałem, jakieś półtora roku temu zlikwidował firmę. Od tego czasu jestem tylko aktorem. A przyznam, że dobrze mi się z Romanem pracowało. Był wyrozumiały i zawsze dawał mi wolne, gdy miałem dni zdjęciowe. Inny pracodawca by na to nie pozwalał. Zapewne by powiedział: 'Albo aktorstwo, albo robota u mnie!'".

Ale po co panu była ta  praca? Z aktorstwa chyba da się wyżyć...

Reklama

- Da się, ale pod warunkiem, że dużo się gra. Albo ma się etat w teatrze. A w moim przypadku tak nie jest. Nieraz mam tylko 2-3 dni zdjęciowe, a potem kilka miesięcy przerwy. W takim przypadku z samego aktorstwa trudno wyżyć. 

Teraz przynajmniej ma pan więcej czasu dla siebie. 

- Powiem szczerze, że wcale nie jest go tak dużo. Jestem przecież ojcem, a obowiązki rodzicielskie pochłaniają mnóstwo czasu.

Córka ma już 11 lat. Pomaga jej pan w lekcjach?

- Pewnie, że tak. Oboje z żoną pomagamy. Żona przy języku polskim i angielskim, a na mojej głowie reszta przedmiotów. 

Jest pan bardzo wymagającym ojcem?

- No właśnie tu jest problem – mam zbyt miękkie serce, nie potrafię być wymagający. Wiem, że popełniam błąd. Ale nasze relacje są świetne. Gdy córka coś chce, przychodzi i rozmawia ze mną. Zawsze się ze sobą zgadzamy. Jedynie z żoną się kłóci, i to ostro.

Pewnie córka jest dumna z taty. Nie myśli, aby pójść w ślad za panem i zostać aktorką?

- Spróbowała już swoich sił jako aktorka. Zagrała małą rolę w "Lombardzie. Życiu pod zastaw". Wszyscy mówili, że świetnie się spisała. Wcześniej chodziliśmy też z nią na castingi, ale niezbyt ją to interesowało, więc odpuściliśmy. Bo skoro dziecko nie chce, nie można go na siłę pchać do telewizji. W "Lombardzie...” jednak chciała zagrać. I chyba nawet jej się to spodobało, polubiła ekipę. Jeśli kiedykolwiek w przyszłości będzie chciała zostać aktorką, nie zamierzam jej tego odradzać. Ale też nie chcę do tego zachęcać. To ma być jej wybór. Tylko jej.

Czytaj dalej na następnej stronie...

Pan też wcześnie zaczął swoją przygodę z aktorstwem, bo już w dzieciństwie. Gdy koledzy w wakacje biegali po podwórku, pan pracował?

- Pracowałem, ale nie traktowałem tego jak pracy. Bardziej jako życiową przygodę. 

Koledzy pewnie zazdrościli panu sukcesów?

- Wręcz przeciwnie. Cieszyli się, że chociaż jednego z nas zauważyli i wzięli do filmu. Teraz, niestety, czasy się zmieniły i na pewno pojawiłaby się zazdrość.

Pochodzi pan z wielodzietnej rodziny - dziewięcioro was było. Miło pan wspomina dzieciństwo?

- Bardzo. Było wesoło. Biegało się po podwórku, rozrabiało, kombinowało... Ale nie byłem jakimś tam nieznośnym dzieckiem, nie buntowałem się. Miałem dobry kontakt z rodzicami. U nas w domu zawsze „matulcia” rządziła. I przyznam, że czasem się jej bałem. Tata natomiast nie był zbyt wymagający i surowy. Dużo pracował i na wiele rzeczy nam pozwalał.

O życiu Gołębiewskiego ze sporo młodszą żoną przeczytasz na następnej stronie...

Z żoną, Marzeną, dzieli Was 17 lat. To była miłość od pierwszego wejrzenia?

- Nie. Najpierw musieliśmy się dobrze poznać. Dopiero po pewnym czasie pojawiło się uczucie. 

Jesteście podobni pod względem temperamentów? 

- Raczej różni. Ja spokojny facet, a Marzena bardzo energiczna. Ale dobrze, że jesteśmy inni. W końcu ponoć przeciwieństwa się przyciągają.

Kilkanaście lat temu zmagał się pan z nowotworem. Co pan czuł, kiedy lekarz postawił diagnozę?

- Jakbym obuchem w głowę dostał. Żona była wtedy w ciąży. Pierwsza myśl była taka, że córka się urodzi, a ja umrę. Ale już następnego dnia inaczej na to spojrzałem. Pomyślałem: Inni pokonują raka, to dlaczego nie ja? Zamartwianie się nie ma sensu. Trzeba pozytywnie myśleć. A ja całe życie pozytywnie myślę. To naprawdę pomaga.

A jakie jest pana największe marzenie?

- Nie mam takiego. Czas pokaże, co przyniesie życie. Artyści przeważnie nie myślą o emeryturze, chcą grać do końca życia. Pan również? Lubię grać. Jeśli nawet bym wygrał w Lotto, aktorstwa nie rzucę. Taki już jestem, że nie lubię, gdy nic się nie dzieje. Pamiętam, że kiedyś pracowałem jako ślusarz. Ciągle w tym samym miejscu, co zaczynało przypominać monotonię. Nie mogłem tego wytrzymać i po dziesięciu miesiącach przeniosłem się do grupy remontowo-budowlanej. Tam przynajmniej były wyjazdy, coś się działo. I z aktorstwem jest podobnie – ciągle nowe wyzwania. Dlatego nie chcę z niego rezygnować. Nigdy.

***

Rozm. Kamil Waszczuk

Życie na gorąco
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy