Reklama
Reklama

Anna Korcz o późnym macierzyństwie: Nie nadążam za synem, nie mam energii

Otwarcie przyznaje, że los jej nie rozpieszczał. Małżeństwo z Robertem Korczem rozpadło się, kiedy ich córki były jeszcze małe. Anna Korcz (50 l.) miłość i zrozumienie znalazła u boku Pawła Pigonia. Para wspólnie wychowuje syna Janka. Coraz częściej dopadają ją smutne refleksje nad upływającym czasem.

Często myśli pani o starości?

- Jest to mi bardzo bliski temat, ponieważ mam pod opieką trójkę seniorów. Panie pozostają w niezłym zdrowiu, ale wymagają troski, uwagi, życzliwości i dobrego słowa. Krążę więc między trzema domami i w miarę możliwości staram się je wspierać.

Pod jednym ze swoich zdjęć napisała pani: "Czas nieubłaganie płynie". Życie nie zaczyna się po pięćdziesiątce?

- Szczerze wyraziłam to, co czuję, i od razu pojawiły się komentarze, że czas jest dla mnie łaskawy. Tymczasem ja taka jestem - może nie depresyjna, ale refleksyjna. Taką mam psychofizyczną konstrukcję i tego nie zmienię. Otwarcie przyznaję, że boję się przemijania i śmierci. Mimo że jestem osobą wierzącą, to nie potrafię się tego egzystencjalnego niepokoju pozbyć.

Reklama

Wiara jest dla pani istotna?

- Ważny jest dla mnie Bóg i anioły, które się mną opiekują. Żyję według Dekalogu, to moja wiara, bez głoszenia manifestów. Jestem chrześcijanką, ale chyba przez małe "c", ponieważ rzadko chodzę do kościoła. Niedawno jednak wróciłam do dominikanów na warszawskim Służewcu. Odpowiada mi atmosfera, która panuje w ich świątyni podczas mszy dla dzieci. Wierni zachowują się bardzo spontanicznie, klaszczą i śmieją się. To jest naprawdę fantastyczne.

Jaką jest pani kobietą?

- Myślącą i nostalgiczną. Mam świadomość swojego miejsca w tym świecie - bardzo kruchego i przemijającego, ale jednak z jakiegoś powodu tu jestem. Jeżeli ktoś mnie o coś pyta, szczerze wyrażam moje zdanie. Mierzę się nawet z tymi niewygodnymi pytaniami. Mam taką naturę, że wszystko analizuję, zastanawiam się, jaki jest świat, a ten potrafi być brutalny.

Ma pani trójkę dzieci. Jaką jest pani mamą?

- Mam dwie dorosłe córki Annę i Katarzynę, które wyrosły na wspaniałe i mądre kobiety, oraz syna Jana - on ma dopiero 9 lat. Zawsze zależało mi na tym, by moje dzieci miały silny kręgosłup moralny, choć wiem, że on w dzisiejszych czasach może uwierać. Podobne wartości przekazali mi dziadkowie.

Czy aktorka ma problemy z synem? Czytaj dalej na następnej stronie...

Czy syna wychowuje pani inaczej niż kiedyś córki?

- Mam wrażenie, że wszystko robię podobnie, z taką samą empatią, cierpliwością i miłością. Jasia urodziłam, mając 42 lata, nie da się więc ukryć, że byłam bardziej doświadczona, zahartowana przez życie. Przyznaję jednak: nie mam już takiej energii jak kiedyś, nie zawsze nadążam za Jankiem. Dlatego gdy prosi mnie, żebym zagrała z nim w piłkę, stanęła na bramce, to czasem staram się od tego wymigać (śmiech).

Jest pani wymagającą mamą?

- Dość srogą - taka byłam dla córek i jestem dla syna. Zawsze starałam się też jak najwcześniej przestrzegać moje dzieci przed złymi ludźmi i niebezpieczeństwami, które na nie czyhają. Uważam, że im wcześniej dowie się o tym, że świat jest brutalny, a przestępcy niekoniecznie chodzą po ulicach w kominiarkach, tym lepiej. W rozmowach z pociechami poruszałam np. kwestię złego dotyku, pedofilii. Nie chowam ich pod kloszem. Choć córki dość szybko dowiedziały się, że bywa niebezpiecznie, to wyrosły na wrażliwe, wspaniałe kobiety: kochają innych ludzi, zwierzęta oraz matkę Ziemię.

Wspominała pani, że ważni dla pani byli dziadkowie.

- Wychowałam się bez taty, w domu silnych kobiet. Babunia, wspaniała osoba, przekazała mi wiele mądrych rad, ale największą miłością mojego życia jest dziadunio Tadeusz Cedro. Był AK-owcem i człowiekiem o kryształowym sercu. W latach 70. pomagał wraz z żoną więźniom, finansował ich rodziny, ale robił to bardzo dyskretnie. Dowiedziałam się o tym dopiero po latach, będąc już dorosłą osobą. Co ciekawe, jego przodków wymieniono w "Popiołach" Żeromskiego. Był nie tylko moim dziadkiem, zastępował mi ojca i przyjaciela. To on mnie wszystkiego nauczył. Podpowiadał, jakie  czytać książki, przekazał ważne prawdy moralne. Zapamiętałam go jako przystojnego, pachnącego mężczyznę z oprószonymi siwizną włosami. Pamięć o nim trwa w mojej rodzinie, często odwiedzamy jego grób i o nim rozmawiamy.

Przeżyła pani rozpad małżeństwa, ale potem odnalazła szczęście u boku Pawła Pigonia. Kiedy związek ma szanse na powodzenie?

- Wydaje mi się, że ma prawo się udać, gdy trafią na siebie osoby, które miały się spotkać. W innym wypadku, wcześniej czy później, ktoś kogoś zrani, oszuka, porzuci. Jest kilka prawd starych jak świat dotyczących miłości. Przede wszystkim między dwojgiem ludzi musi być chemia. Jeżeli jej nie ma, to za żadne skarby świata, uczucie się między nimi nie narodzi.

Mówi się, że ślub bierze się nie tylko z partnerem, ale z całą jego rodziną...

- Uważam, że coś w tym jest. Każdy z nas ma korzenie, przyzwyczajenia, które wyniósł z rodzinnego domu, to także wpływa na nasze relacje z innymi. Jeżeli nie jesteśmy w stanie zaakceptować wad, odmiennych poglądów, spojrzenia na świat drugiej osoby, to związek ma małe szanse na powodzenie.

Rozmawiała: Kinga Frelichowska

***

Zobacz więcej materiałów:

Dobry Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama