Reklama
Reklama

Andrzej Bizon: Oto prawda o jego życiu

Bóg zabrał go do siebie na 100. urodziny Jana Pawła II. Widocznie uznali tam w niebie, że nie może Bizonia zabraknąć na jubileuszu Ojca Świętego, bo to chłopak z fantazją - mówi "Dobremu Tygodniowi" Mariusz Połeć.

Poznali się przed laty, gdy stawiał pierwsze kroki w modelingu. Andrzej wyciągnął do niego pomocną dłoń. - Wprowadził w wielki warszawski świat. Zresztą on starał się każdemu pomóc. Połączyła nas przyjaźń na lata - zdradza.

Andrzej Bizoń (†44 l.) przez niemal dekadę cierpiał na zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa, odszedł 18 maja.

Reklama

Dobrze zbudowany brunet o ujmującym uśmiechu dwie dekady temu zdobył tytuł Mister Poland. Gdy elegancko ubrany, z białą szarfą najprzystojniejszego stał na scenie, miał u stóp cały świat.

Robił furorę na wybiegu, brał udział w reklamach, reality-show, programie "SeXtet", gdzie pokazał swój taneczny talent, zagrał w kilku filmach.

Żył bardzo intensywnie, odnosił sukcesy, ale nie czuł się szczęśliwy. Choć wychował się w katolickiej rodzinie, był ministrantem, nigdy nie opuszczał mszy świętych, jako dorosły oddalił się od Kościoła.

Jak sam przyznał, nie stracił wiary, miał Boga w sercu, ale z czasem zszedł On na drugi plan. Wszystko zmieniło się trzynaście lat temu.

- Usłyszałem głos, żeby zostawić karierę i reklamowanie produktów, których nie znam, i zostać modelem życia, idąc za Chrystusem - wspominał Andrzej w ostatniej rozmowie nagranej kilka tygodni temu.

Czytaj dalej na następnej stronie

Jego przyjaciel nie ma wątpliwości, że wewnętrzna przemiana Bizonia miała związek z ważnymi lekturami i pewnymi wydarzeniami w jego życiu, których woli jednak nie roztrząsać.

- Bóg zaczął do niego często mówić. Andrzej wychodził z założenia: "Jeżeli, Boże, obiecałeś mi szaty królewskie, tytuł swojego dziedzica, to ja za tym idę". Choroba tego nie zmieniła - podsumowuje Mariusz.

Gdy 10 lat temu Andrzej usłyszał diagnozę, nikt nie sądził, że zostało mu tak niewiele czasu. Postępujący paraliż sprawił, że musiał przesiąść się najpierw na wózek, a niedługo później nie wstawał już z łóżka.

Ostatnie lata życia spędził w rodzinnym domu, pod opieką rodziców. Nie stać go było na specjalistyczne leczenie. Jego pracodawcy nie odprowadzali składek na ZUS, nie miał prawa do renty. Na domiar złego był obciążony długiem alimentacyjnym.

Na szczęście, widząc w jak trudnej jest sytuacji, syn zrzekł się roszczeń wobec niego. Wiele osób pragnęło go wesprzeć.

- Załatwić dobrego lekarza, pomóc w rehabilitacji. Wychodzili przemienieni i potem sami przyznawali, że to oni bardziej potrzebowali medyka niż Andrzej, dla którego kluczowa była relacja z Bogiem, z Jezusem. To Jemu powierzył się w sposób spektakularny - opowiada przyjaciel.

Byli też tacy, którzy po rozmowie z Andrzejem się nawracali.

Czytaj dalej na następnej stronie

Mimo ogromnego cierpienia, nigdy nie narzekał. Nawet wtedy, kiedy całkowicie stracił władzę w rękach, mógł tylko ruszać głową, był pogodny, uśmiechał się.

Chorobę traktował jako łaskę. Opowiadał, że miał piękne sny, dziękował za nie Bogu. W swoje urodziny, 13 stycznia, usłyszał głos Opatrzności, która zdradziła mu, że niedługo skończy się jego trudna droga.

- Uwierzyłem, że cierpienie jest autostradą do nieba, trzymam się kurczowo Chrystusa, jest moim wychowawcą, mistrzem - mówił.

Kilka dni przed śmiercią stracił wzrok. Powiedział wówczas: "Maryjo, czekamy na zesłanie Ducha Świętego i przechodzimy do działania".

- Od początku choroby nie żył tym światem, nie interesowało go, co on oferuje. Choć w ludzkim rozumieniu był kaleką, to czuł się jak rycerz, bo miał zbroję duchową. Wielu nie mogło zrozumieć, dlaczego czuł się taki szczęśliwy, a on po prostu miał piękną, osobistą relację ze Stwórcą. Moim zdaniem, umierał jak święty - przekonuje Mariusz Połeć.

***

Zobacz więcej materiałów z życia gwiazd:


Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Andrzej Bizon
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy