Reklama
Reklama

Wojciech Malajkat: Świat ulepiony z miłości

Wojciech Malajkat (54 l.) ze wzruszeniem wspomina pogodne dzieciństwo wśród mazurskich łąk. Dziś takie samo chciałby zapewnić swoim dzieciom.

"Kiedy byłem młody, nie wierzyłem w takie rzeczy. Teraz już wiem, że miejsce, w którym się wychowało, daje energię, siłę" – wyznaje aktor.

Dlatego, kiedy tylko może, wsiada w samochód i jedzie na ukochane Mazury. Właśnie tam spędził dzieciństwo. 

Wychował się w poniemieckiej kamienicy na przedmieściu Mrągowa. Tam, gdzie kończyła się droga asfaltowa, a zaczynał piasek.

Dookoła były łąki, pagórki, po których hasały dzieciaki. Dziewczynki grały w klasy, bawiły się w dom, chłopcy w wojnę. Mały Wojtek nie lubił się bić, więc stawał na wzgórku i dowodził swoim oddziałem, czyli kolegami z ulicy. 

Reklama

Na dzieciaki spoglądali od czasu do czasu rodzice. Popołudniami siadali na ławeczkach przed domami, grali w karty lub rozmawiali z sąsiadami.

Nikt się z nikim nie kłócił, choć obok siebie mieszkał prawdziwy tygiel narodów. Obok Wilniuków, Lwowiaków i Polaków ze Śląska, żyli Niemcy i Ukraińcy.

"Mój ojciec był Niemcem, przesiedlonym z Prus. Mieszkał z rodzicami pod Królewcem" − opowiada aktor. 

Dziadkowi podczas I wojny światowej gaz bojowy uszkodził wzrok. Potem, by utrzymać rodzinę, wyplatał kosze z wikliny. Podczas kolejnej okupacji wraz z żoną i 14-letnim synem uciekali przed nadchodzącymi Rosjanami. Dotarli do Zalewu Wiślanego, chcieli się dostać do Gdańska i tam wsiąść na statek. Niestety, dopadli ich Sowieci. 

Do dziś nie wiadomo, co się stało z dziadkami. Zniknęli, a ich syn trafił do obozu. Chłopaka wykupił gospodarz z Kurpiów, potrzebował rąk do pracy. 

Kilka lat później parobek poznał na wiejskiej zabawie dziewczynę z pobliskiej wsi. Wpadli sobie w oko, połączyło ich silne uczucie. Tak wielkie, że dziewczyna zdecydowała się wyjść za Niemca.

"Mama wykazała się wielką odwagą" − podkreśla aktor. 

Od wojny minęło zaledwie siedem lat, a w pamięci Polaków wciąż żyły wyrządzone przez okupantów krzywdy.

Młodzi wyruszyli w drogę, w poszukiwaniu lepszego losu. Dotarli do Mrągowa, tam się osiedlili. Na świat przyszły dzieci: Wojciech i jego starszy brat. 

Mama pracowała jako krawcowa w domu dziecka, tata był stolarzem. Mały Wojtuś często spędzał czas w szwalni, patrząc jak koleżanki mamy cerują i łatają zniszczone dziecięce ubranka.

Uwielbiał chować się w szafce pod maglem, słuchać stukotu maszyny. Ciekawie było też w stolarni ojca.

"Brałem wózek do wożenia drewna i wtedy zmieniał się w samochód wyścigowy lub terenowy" − opowiada. 

Do dziś lubi zapach drewna. Wojtek był wrażliwym i obowiązkowym chłopcem. Kiedy mama wracała z zakupami, wybiegał jej naprzeciw, by pomóc dźwigać ciężkie siatki. Nastawiał budzik na 3.00 rano, by o świcie podlać ogród. 

Od 5. roku życia stale coś czytał. Pod koniec podstawówki pokochał Teatr Telewizji. Do głowy mu wówczas nie przyszło, że kiedyś stanie na scenie. Ale dla zabawy występował w szkolnym kabarecie, gdzie wypatrzyła go nauczycielka. Namówiła, by zdawał do szkoły teatralnej. O dziwo dostał się za pierwszym razem.

"Wojtek jest bardzo trwały w uczuciach, sympatiach" − opisuje kumpla z roku Piotr Polk. Przyjaźnią się od studiów. 

W miłości jest konsekwentny. Katarzynę poznał jeszcze w liceum. Pochodziła z Mikołajek, siedzieli razem w szkolnej ławce, czasem rozśmieszał ją na lekcjach. Potem ich drogi rozeszły się. Dziewczyna ukończyła pedagogikę i wyjechała za granicę na saksy.

Gdy wróciła do Polski, postanowili razem iść przez życie. Zamieszkali w Warszawie. Kasia zatrudniła się w szkole jako nauczycielka. Wojciech grał w teatrze, kinach, stawał się coraz bardziej popularny.

Wybudowali własny dom, pięknie go urządzili. Dbali o uczucie, które ich połączyło. Ona codziennie przygotowywała mu kanapki, które on wychwalał w pracy. Nie spierali się o bzdury. 

"Jeśli nie ma kłótni o drobiazgi, wtedy człowiek czuje się bezpiecznie i nie chce tego tracić" − przyznaje aktor.

Malajkatowie prowadzili otwarty dom, mieli mnóstwo przyjaciół, znajomych. Brakowało im tylko tupotu małych nóżek. Gdy nie doczekali własnych dzieci, zaczęli zastanawiać się nad adopcją. Długo dojrzewali do tej decyzji. Lubią maluchy, wszyscy znajomi o tym wiedzieli. Wszak nie bez powodu mają szesnaścioro dzieci chrzestnych. 

W końcu, 10 lat temu, zostali rodzicami Kacpra i Michaliny. Chłopiec miał wtedy kilka lat, dziewczynka jest trochę młodsza.

"To było fantastyczne posunięcie" − podkreśla Piotr Polk, dodając, że jego przyjaciele są wspaniałymi rodzicami.

Dali dzieciom dużo miłości, poczucie bezpieczeństwa, czas i cierpliwość. Chwalą je, by uwierzyły w siebie. Są też konsekwentni, wyznaczają granice, nie wierzą w beztroskie wychowanie. 

"Moje dzieci są tak chowane, żeby wiedziały, co jest dobre, a co złe" − tłumaczy aktor i podkreśla, że chciałby, by jego maluchy miały beztroskie dzieciństwo.

Przyznaje, że oprócz radości bywają i trudne chwile, bo u Kacpra zdiagnozowano ADHD. Jest nadpobudliwy.

"Nie krzyczę na niego. Uczyłem się tego chyba z rok, że on siada do lekcji i musi natychmiast coś chwycić. Ja mówię odłóż to, skup się. A przecież on się tak skupia" − tłumaczy aktor. 

Przyznaje, że od kiedy został tatą, bardzo się zmienił. Dawniej rzucałby ze złości czymś o ścianę. Teraz tego nie robi. Ojcostwo uczyniło go lepszym człowiekiem. 

***

Dobry Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy