Reklama
Reklama

Wanda Kwietniewska: Nie chciałam ulec szantażowi

Wanda Kwietniewska (61 l.) opowiedziała o jasnych i ciemnych stronach życia artysty w PRL-u. Jak mówi, polityka mocno wkraczała w jej życie - władza dała jasno do zrozumienia, że albo będzie z nią współpracować, albo zniknie ze sceny. Jeden incydent szczególnie utkwił jej w pamięci.

Z zespołem Lombard nagrała dwa albumy, a po odejściu z niego, we wrześniu 1982 r., założyła własną grupę Banda i Wanda, w której była wokalistką i kompozytorką. Ich największe przeboje to "Hi-Fi Superstar" i "Nie będę Julią". Zespół nagrał też dziewięć piosenek do serialu "Siedem życzeń". Na początku nowego tysiąclecia grupa reaktywowała się.

Życie na Gorąco. Retro: Młoda dziewczyna z dobrej rodziny wchodzi w świat muzyków, gdzie czyha mnóstwo pokus. Czy życie artystyczne wyglądało wtedy inaczej niż dzisiaj?

Reklama

- O tak! Było dużo bardziej kolorowo. Choćby festiwale. Dziś artyści wpadają w ostatniej chwili, każdy ma swoją próbę, swój koncert i do widzenia. Kiedyś próby trwały przez tydzień, ciągnęły się całymi dniami i nocami. A kiedy próba się kończyła, wszyscy spotykali się w restauracji. Żyliśmy intensywnie, właściwie przez całą dobę. Czasami imprezy ocierały się nawet o drobne... chuligaństwo, ale nigdy nie przekraczaliśmy granic. W Lombardzie mieliśmy ulubioną zabawę: polewaliśmy się wodą. Wszędzie! W pokojach hotelowych, na korytarzach. Robiliśmy sobie proste kawały. A to zamienianie kluczy od hotelowych pokoi, przenoszenie bagaży. Dziś jest już nieco inaczej, ale nie mogę powiedzieć, żeby życie towarzyskie zamarło. Moja dzisiejsza Banda to też nieźli modele.

Byliście zazdrośni o sukcesy konkurencji?

- Oczywiście, że była rywalizacja, ale taka zdrowa i przyjazna. Konkurowałam wtedy z Małgosią Ostrowską, Urszulą, Martyną Jakubowicz, Beatą Kozidrak i Korą. Miałyśmy dla siebie dużo życzliwości i nadal cieszymy się na swój widok. Z Małgosią Ostrowską jesteśmy w wielkiej przyjaźni i zawsze gramy na swoich jubileuszach. Także z Urszulą. Bardzo jest mi przykro z powodu śmierci Kory. Jej muzyka i słowa trafiały równie mocno do naszych serc, jak i głów.

Publiczność czekała także na to, żeby zobaczyć, kto w czym wyjdzie na scenę...

- Niczego wtedy nie było. Ani stylistów, ani materiałów, a także dodatków i gadżetów, które są dziś na wyciągnięcie ręki. Wszystkiego się szukało. Sama nie wiem, gdzie. Wszędzie. Było za to hasło: zrób to sam. Rzeczy się zdobywało. Kiedyś odwiedziłam Urszulę Sipińską w Poznaniu. Otworzyła przede mną swoją przepastną garderobę i podarowała mi biały, obcisły kombinezon, rodzaj baletowego trykotu. Ten ciuch, w PRL niedostępny, stał się bazą dla moich różnych kostiumów scenicznych. A zielone spodnie, w których wystąpiłam w klipie do "Kochaj mnie kochaj" i zaśpiewałam w Opolu "Julię", dostałam w prezencie od Włocha, który u mojej mamy w Elblągu wynajmował mieszkanie.

Czytaj dalej na następnej stronie...

Czy polityka wkraczała w pani życie?

- Tak. Były wakacje, Mazury. Pewnego dnia przyjechała milicja. Panowie poprosili mnie, bym pojechała z nimi na posterunek, bo tam będzie do mnie telefon. I rzeczywiście, zadzwonił dyrektor ZPR i powiedział, że muszę wziąć udział w koncercie z okazji zlotu Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Odmówiłam. A on do mnie: "Ja dostałem zadanie, że pani ma tam być. Jeśli pani nie będzie, ja stracę stanowisko. Jeśli stracę stanowisko, to zadbam o to, żeby się pani nie wiodło tak dobrze, jak się pani wiedzie". Zamurowało mnie i wzięłam udział w tym koncercie. Miał on być transmitowany w TV. Tam podszedł do mnie reżyser, z którym bardzo się lubiłam. "Nie chcesz być w telewizji? - Nie! - To zróbcie z siebie »łachów«". Wytarzaliśmy się w trawie i na scenę wyszliśmy brudni i potargani. Prowadzący koncert zapytał: "A ci to co?". Później parę razy cenzurowano mi piosenki. "Mamy czas" i "Kochaj mnie kochaj" nie były dopuszczane do emisji.

Jak wyglądały wówczas honoraria za koncert?

- Artyści dostawali wynagrodzenie w zależności od kategorii przyznanej przez Ministerstwo Kultury i Sztuki: B, A i najwyższa S. Nie pieniądze były problemem, ale brak towarów na rynku. Ja z najwyższą kategorią miałam gażę na poziomie dyrektora zakładu pracy. Jeżeli zagrałam około 15 koncertów w miesiącu. Tyle tylko, że pan dyrektor miał talony na samochód, pralkę i lodówkę. Ja mogłam, o ile się zaprzyjaźniłam z ekspedientką, "załatwić" sobie kawałek szynki bez kartek.

Czytaj dalej na następnej stronie...

Wyjeżdżała pani za granicę?

- W PRL pieczę nad karierami artystów sprawowała Polska Agencja Artystyczna PAGART. Nie było możliwości wyjazdu bez ich zgody, bez kontraktu. A wszystkie propozycje z zagranicy przechodziły przez agencję i to od jej pracowników zależało, czy zostaną zrealizowane. Kiedy po raz pierwszy pojechałam do Niemiec, rozpłakałam się. Uświadomiłam sobie, jak żyjemy i co nas omija. Najbardziej podobały mi się barwne ulice, wystawy. I uśmiechnięci ludzie. Później byłam bardzo szczęśliwa, gdy świat się dla nas otworzył i zaczęliśmy należeć do Europy.

Co pani wtedy przywiozła? Ciuchy, kosmetyki, jedzenie?

- Sosy do mięsa! Każdego rodzaju. A potem na Mazurach z przyjaciółmi przy ognisku i kiełbaskach zachwycaliśmy się ich smakiem.

Ma pani córkę Kaję. Zabierała ją pani w trasy?

- Nie. Moja córka miała normalne dzieciństwo, swój rytm, swoje zabawki. Wychowywała się w Podkowie Leśnej, gdzie był duży dom z ogrodem. Gdy wyjeżdżałam, zostawała z tatą lub babcią. A ja starałam się tak układać trasy, żebyśmy mogły się sobą nacieszyć.

Czy ma pani takie dni, kiedy nie myśli o pracy?

- Staram się, żeby było ich jak najwięcej. Kocham Mazury. Tu jest mój azyl. Uprawiam sporty motorowodne, pływam, łowię ryby, chodzę po lesie. A potem z przyjaciółmi smakujemy mojego lina w śmietanie.

Rozmawiała Małgorzata Jungst

Cały wywiad w najnowszym numerze "Życia na Gorąco. Retro"!

***

Zobacz więcej materiałów:



Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Wanda Kwietniewska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy