Reklama
Reklama

Roman Kłosowski: Mogę powiedzieć, że życie miałem spełnione

Przyszedł na świat 14 lutego, w Dniu Zakochanych, choć wtedy nikt tego święta nie celebrował. Rocznik ’29, miejsce urodzenia: Biała Podlaska. Na koncie ma ponad 90 ról, w tym tę życiową - Maliniaka w serialu "Czterdziestolatek". Dziś już na emeryturze, starość przyjmuje z pokorą. Nie udziela wywiadów. Ale dla tygodnika "Świat i ludzie" zrobił wyjątek. Roman Kłosowski (89 l.) we wzruszającej rozmowie o swoim spełnionym życiu.

Jak pan się ma?

Nie narzekam. Mam wszystko, czego potrzebuje starszy człowiek: emeryturę, miłość rodziny, opiekę najbliższych. W Białej Podlaskiej pozostał mój najlepszy przyjaciel, który też jest wdowcem. Często do siebie dzwonimy, wracamy do starych czasów. Jedyne, czego mi dziś brakuje, to czytania. To mój największy dramat, bo przez kłopoty ze wzrokiem książki w mojej bibliotece stały się bezużyteczne. Wciąż pamiętam wiele tekstów. Kochałem wiersze Władysława Broniewskiego. Zna pani "Wiersz ostatni"?

Nie znam.

"Tyś mnie kochała, ale nie tak, jak kochać trzeba, i szliśmy razem, ale nie w takt - przebacz. Ja jeszcze długo... Rok albo dwa. Potem zapomnę. Teraz, gdy boli, teraz, gdy trwa, dzwonię podzwonne. A tobie, miła, na co ten dzwon brzmiący z oddali? Miłość niewielka, błahy jej zgon, i idziesz dalej. Cóż mam od życia? - troskę i pieśń (ciebie już nie ma). Muszę im ufać, muszę je nieść, pisać poemat. Cóż mam od życia? - chyba już wiesz, czujna i płocha? - tylko ten smutek, tylko ten wiersz, który mnie kocha.

Reklama

Piękny ten wiersz. Dziś gdy ma pan 89 lat, żałuje pan czegoś w życiu?

Niczego. Moje losy były tak barwne, niczym losy dzielnego wojaka Szwejka. Na deskach teatru zagrałem go aż cztery razy. Mogę powiedzieć, że miałem spełnione życie, które brałem garściami.

Która rola jest najbardziej bliska panu sercu?

Kochałem wspomnianego Szwejka, kochałem Ryszarda III, który był dla mnie wielkim wyzwaniem.

A Maliniaka pan kochał?

Nie spodziewałem się, że przysłoni ona cały mój inny dorobek artystyczny, teatralny. Denerwowałem się, gdy ludzie zaczepiali mnie na ulicy, wołając: "Cześć, Maliniak". Ale potem polubiłem to moje drugie nazwisko. Dzięki tej roli "ulica" kocha mnie do dziś. Wciąż piszą do mnie młodzi ludzie z prośbą o autograf. W Sierakowie po raz kolejny organizowany jest Rajd Maliniaka, na który jestem zapraszany. I to jest bardzo miłe. Po tym serialu pozostało wiele przyjaźni, choćby z nieżyjącym już Andrzejem Kopiczyńskim czy Jerzym Gruzą.

Pana syn nie został aktorem, a inżynierem...

I świetnie mu się wiedzie. Mieszka w Łodzi. Ma dwoje dzieci, wnuka. Jego żona jest aktorką, którą zresztą przyjmowałem do pracy w teatrze w Łodzi, gdy byłem tam dyrektorem. Duch artystyczny w rodzinie więc pozostał. Naprawdę nie mogę narzekać na los. Wiem, że to życie teraz kończę, ale jestem z tym pogodzony.

Boi się pan śmierci?

Nie, nie boję. Uciążliwa jest natomiast ta starość. Nie udała się Panu Bogu. Ale z drugiej strony - może dobrze, że jest w ogóle. Choć niedowidzę, mam problemy z chodzeniem, to myślę, że jak na starego człowieka jestem w dobrej formie.

I ciągle ma pan ten urok, charyzmę.

Nigdy nie narzekałem na powodzenie u kobiet, choć jak profesor Zelwerowicz przyjmował mnie do szkoły teatralnej, powiedział: "Głos dobry, ale nic poza tym". Przy mojej mizernej urodzie, kobiety... Resztę zachowam dla siebie. Mam swoje tajemnice i zabiorę je ze sobą!

Żonę Krystynę miał pan jedną od 58 lat! Jak to się wam udało?

My po prostu od początku bardzo się kochaliśmy. Krysia była wspaniałym, dobrym i mądrym, człowiekiem. Ona upodobała sobie jedno z moich przezwisk - Gapcio - i tak do mnie mówiła. Ja zaś okrzyknąłem ją Gapcią. I tak sobie żyliśmy. Nie byłem święty, ale nigdy jej nie upokorzyłem.

Jak się poznaliście?

W Szczecinie, gdzie trafiłem wraz z grupą innych aktorów do tamtejszego teatru. Prowadziłem tam poradnię dla przyszłych aktorów, sprawdzałem umiejętności. Ona weszła, wyrecytowała fragment powieści "Dzieje grzechu" Stefana Żeromskiego. Od razu mi się spodobała, ale powiedziałem jej, że na aktorkę jest już za stara. Miała 24 lata. Nie obraziła się, umówiliśmy się na kawę i tak została moją żoną.

Krysi już nie ma...

Niestety, kilka lat temu przegrała walkę z nowotworem, odeszła. Było mi bardzo ciężko, teraz jest trochę lżej. Ale tęsknię. Tęsknię też za moimi psami, których zawsze było pełno w naszej rodzinie. Pierwszy miał na imię Drab, był z nami przez 18 lat. Kolejnego nazwaliśmy Bard i towarzyszył nam przez 11 lat, a ostatniego Kleksa mieliśmy z żoną przez 14 lat. Wie pani jak do nas trafił? Przez Zofię Czerwińską, która go znalazła, a potem oddała nam. Gdy po jakimś czasie przyszedłem z nim do Teatru Syrena, to jej nie poznał. A ona na to: "To pierwszy chłop, który ze mną spał i mnie nie poznaje" (śmiech). Teraz zostałem sam w moim mieszkaniu.

Samotność panu nie doskwiera?

Czasami przeszkadza. Ale nigdzie indziej nie wyobrażam sobie być. Jak mówi przysłowie, starych drzew się nie przesadza. A w tym mieszkaniu, w którym się teraz spotykamy, mieszkam od ponad 40 lat, znam je i jest mi tu dobrze. Lubię tu wychodzić na spacery, znam sąsiadów.

Kto panu teraz pomaga?

Na co dzień moją bratnią duszą jest sąsiadka, pani Ala, przyjaciółka mojej żony i moja. Wprowadziła się do naszego bloku krótko po tym, gdy myśmy się sprowadzili. Syn mieszka w Łodzi, ale codziennie dzwoni.

Pana życzenie na ten rok?

Starość jest niedobra, ale nie każdemu jest dane w niej żyć. Dlatego życzę sobie, by żyć dalej w zdrowej starości, której się nie lubi, ale której wciąż bije serce.

***

Zobacz więcej materiałów z życia gwiazd:

Świat & Ludzie
Dowiedz się więcej na temat: Roman Kłosowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy