Reklama
Reklama

O tym mrocznym sekrecie z życia Karin Stanek wiedziało niewielu!

Karin Stanek (†68 l.) swoją energią porywała tłumy. Była szczęśliwa i spełniona. Ale tylko na scenie. Życie ją przerosło...

"Chłopiec z gitarą byłby dla mnie parą/Chcę przez życie śpiewająco razem iść" – śpiewała Karin Stanek . 

Ta „pchełka”, jak ją nazywano – z zadartym noskiem i dziecięcą buzią, okoloną warkoczykami, była pierwszą idolką młodzieży w epoce big bitu. 

Jej piosenki „Jedziemy autostopem”, „Jimmy Joe", „Malowana lala” czy właśnie „Chłopiec z gitarą" porywały tłumy. Niestety, w życiu jej się nie wiodło. Spędziła je samotnie. 

"Nie chciałam wyjść za mąż i mieć dzieci, bo wcześnie stałam się młodą matką dla mojego rodzeństwa" – tłumaczyła później.

Reklama

Ale to tylko część prawdy...

Karin urodziła się w niemieckim wówczas Bytomiu, w 1943 r. Już ta zupełnie niezawiniona okoliczność miała położyć się cieniem na jej życiu.

Jej tata ponoć był górnikiem. Nie wspominała o nim. Mama sama wychowała sześcioro dzieci, harując na nie od świtu do nocy. W dodatku była chora. Karin zrezygnowała więc z nauki, by pomagać jej przy trojgu najmłodszych. 

Prała, sprzątała, gotowała, a gdy brakowało im na jedzenie, sprzedawała butelki w punkcie skupu. Tylko czasami mogła pozwolić sobie na to, by na pół godziny wyskoczyć na podwórko i zagrać „w nogę” z kolegami. 

Kiedy jej rodzeństwo podrosło i oswoiło się z przedszkolem, postanowiła wrócić do nauki, ale wybrała wieczorówkę, bo nie chciała obciążać matki. Gdyby chodziła do normalnej szkoły, nie mogłaby pracować na swoje utrzymanie, a bardzo chciała, bo w domu było biednie. 

"Gdy jechaliśmy tramwajem, kazałam rodzeństwu kłamać, że mają mniej niż 7 lat, bo nie stać nas było na bilety" – wspominała.

Zatrudniła się więc jako goniec w biurze, podrabiając datę urodzenia, bo jako osoba poniżej 16 roku życia pracować by nie mogła. I właśnie szesnaste urodziny okazały się dla niej przełomowe, bo uprosiła mamę, by kupiła jej gitarę. Ona też nauczyła ją pierwszych chwytów. Potem już radziła sobie sama – a grała i śpiewała coraz lepiej.

W 1962 r., kiedy Karin spacerowała z chłopakiem po Katowicach, spostrzegła plakat „Czerwono-Czarnych” z ogłoszeniem:

„Szukamy młodych talentów”. Ukochany namówił ją, żeby wystartowała w konkursie. Z gitarą pożyczoną od księdza, który kiedyś uczył ją religii (jej własna jak na złość akurat się zepsuła) zaśpiewała tak, że została wokalistką zespołu. Do końca jednak nie wierzyła, że jej się udało: z posady gońca zrezygnowała dopiero wtedy, gdy listonosz przyniósł jej umowę z Estrady Szczecińskiej. 

Naradziła się z mamą i... rzuciła na głęboką wodę. Bała się, bo czuła, że show-biznes to nie jest świat dla biednej, grzecznej i wstydliwej dziewczynki, która chodzi spać o godz. 21. Gdy dostała 100 zł zaliczki omal nie zemdlała z wrażenia.

Z czasem zaczęła więcej zarabiać i mogła większe kwoty posyłać rodzinie. Publiczność pokochała żywiołową Karin, ale recenzenci byli surowi. Wytykali jej, że nie wymawia „r”. Przeszkadzał im też jej śląski akcent.

"Nie dano mi paszportu na festiwal do Helsinek, bo dziewczyna z niemieckim pochodzeniem nie mogła reprezentować Polski" – żaliła się. 

A już największym jej grzechem było to, że nie miała matury, co uważano za zły przykład dla młodzieży. 

Wszystkie te kąśliwości ją bolały, ćwiczyła więc wymowę tak długo, aż poradziła sobie z „r”, podjęła naukę w Liceum Korespondencyjnym i ucząc się w pociągach, w drodze na koncerty, zdała maturę.

Wielbiciela miała niejednego, ale najbardziej uparty był pewien lekarz w Ameryce, polskiego pochodzenia. Adorował ją w trakcie tournée po USA, pragnął się żenić, a gdy zrozumiał, że nic z tego, w desperacji postanowił ją... adoptować.

Gdy odrzuciła i tę ofertę, chciał podarować jej na pamiątkę mercedesa, ale przyjęła od niego tylko czapkę z daszkiem. Z takim podejściem do życia nie dorobiła się majątku. Choć umiała już zadbać o gażę. By dostać większą, zdała egzamin na piosenkarkę. I właśnie pieniądze były przyczyną jej konfliktu z „Czerwono-Czarnymi”. 

Odeszła od nich w 1969 r., u szczytu sławy. I... nastąpił krach!

W gazetach pojawiły się nieprzychylne artykuły na jej temat. Nie zapraszano jej do telewizji, radio przestało nadawać jej piosenki, nagle nie miała koncertów i nie mogła nagrać płyty. 

W ten sposób władze PRL mściły się za to, że część jej rodziny, w tym mama, wyjechała (legalnie!) do Niemiec.

Karin nie załamała się, bo miała już menadżerkę, dzięki której zaczynała robić karierę za granicą. Nie chciała emigrować, choć krewni nalegali.

Dwukrotnie przyjeżdżali z Niemiec do Wiednia, gdzie zatrzymała się podczas trasy, by ją zabrać. Odmawiała, bo czuła, że jest na fali. Koncertowała też z powodzeniem w Niemczech Zachodnich. 

Niestety, w 1981 r. jej menedżerka przyjechała do Polski na pogrzeb i ogłoszono stan wojenny.

Już nie mogła wrócić do RFN. Kariera Karin za Odrą legła w gruzach. Stawiła się z walizkami u rodziny i złożyła wniosek o obywatelstwo.

Jedynym pocieszeniem była wtedy miłość. Zakochała się „zupełnie bez pamięci”, jak napisała w autobiografii. Niestety ukochany był żonaty i kilkuletni romans skończył się rozstaniem. 

"Gdy pod presją rodziny i otoczenia musieliśmy się rozstać, myślałam nawet o odebraniu sobie życia. Uratowała mnie miłość do mamy, nie mogłam jej wyrządzić takiej krzywdy" – wyznała Stanek.

Gdy w Polsce zmienił się ustrój, czasem przyjeżdżała na koncerty. Ale nie wróciła już na stałe, bo mama w Niemczech potrzebowała jej opieki.

Karin umarła tam na zapalenie płuc, w 2011 r. Rodzicielka przeżyła ją o półtora roku.

Dobry Czas
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy