Reklama
Reklama

Michał Bajor nigdy o tym nie mówił: Dzieci? Mam pięcioro...

Nie kusi go celebrycki świat, zawsze cenił sobie spokój. Mówi, że zamiast oceniać innych ludzi, woli okazać im szacunek i obdarzyć uśmiechem. Pytany, czy "zbudował dom, zasadził drzewo i spłodził syna", zaskoczył odpowiedzią.

W czerwcu Michał Bajor skończy 60 lat, ale czuje się o wiele młodziej i nie przywiązuje wagi do metryki. Dużo pracuje. Za kilka dni wystąpi na festiwalu w Sopocie. Jego płyta "Moja miłość" okryła się platyną.

Miał pan kiedykolwiek kompleks prowincji?

Michał Bajor: - Nie. Co prawda urodziłem się w Głuchołazach, ale od drugiego roku życia dorastałem w wojewódzkim mieście - Opolu. W Głuchołazach i okolicy mieszka rodzina ze strony ojca, tam też jeździłem do dziadków. Lubię to miasto, ale jestem opolaninem, tam spędziłem 18 lat życia, aż do matury, po której przeniosłem się na studia aktorskie do Warszawy. Opole to ważne miejsce w moich wspomnieniach i teraźniejszości również. Tu nadal mieszkają rodzice, tu są przyjaciele. Często zaglądam do mojego zielonego miasta.

Reklama

Pana ojciec był aktorem. W sposób naturalny poszedł pan tą samą ścieżką?

- Z całą pewnością dzieciństwo i młodość w atmosferze prób w teatrze oraz w kuluarach festiwalu w amfiteatrze bardzo mocno wpłynęły na psychikę chłopca, a potem młodzieńca. Nikt z rodziny czy znajomych nie miał wątpliwości, kim będę w dorosłym życiu. Raczej nie zadawano mi pytania, czy wolę medycynę, czy pedagogikę. Miałem zostać artystą i nim zostałem. Po prostu.

Czego nauczyli pana rodzice?

- Absolutnie wszystkiego. Miałem beztroskie, udane dzieciństwo i świetnych fachowców - z jednej strony mamę, pedagoga, a z drugiej ojca, artystę. To dobra mieszanka i w moim przypadku świetnie się sprawdziła. Ja i mój brat Piotr, też aktor, dostaliśmy wychowanie, które z perspektywy czasu wspominam tylko w jasnych barwach. Rodzice stworzyli nam idealne warunki dla rozwoju zainteresowań, bez przesadnych zakazów, ze sporą dawką uczucia i pomocy w rozwiązywaniu naszych chłopięcych problemów.

Z młodszym o trzy lata bratem jesteście sobie bardzo bliscy?

- W dzieciństwie i młodych latach nie mieliśmy z bratem wiele wspólnych płaszczyzn porozumienia. W pokoju była niewidzialna linia. Po jednej stronie był jego świat z plakatami piłkarzy, a po drugiej mój, z plakatami piosenkarek i piosenkarzy. Tamten czas pamiętam raczej jako świat ciszy. Nawet specjalnie się nie kłóciliśmy. Dopiero pod koniec liceum plastycznego brat obejrzał mój występ w Teatrze Ateneum i zamiast do Akademii Sztuk Pięknych zdał do szkoły aktorskiej. Zagraliśmy razem w filmie Filipa Bajona "Limuzyna Daimler-Benz" i tam tak naprawdę lepiej się poznaliśmy. Oczywiście, dzisiaj są i odwiedziny, i wspólne święta z rodzicami, czasami także zagraniczne wakacyjne wyjazdy.

Kobiety często mają problem z upływem lat, a jak pan traktuje przemijający czas?

- Nie przywiązuję wielkiej wagi do metryki i każdy dzień staram się traktować jak podarowany. Lubię zasypiać, ale i cieszy mnie kolejny poranek. Żyję dość higienicznie, więc, jak twierdzą życzliwi i moja publiczność, nie wyglądam na swoje lata.

Podobno mężczyzna powinien zbudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna. Jak się pan wywiązał z tych zadań?

- Dom zbudowany, a nawet przez chwilę były dwa... Drzew pełno, nawet jedno posadzone w specjalnej alei w parku zdrojowym w Busku Zdroju. To głóg, który nazwałem Neron na pamiątkę roli cesarza w filmie "Quo vadis". Dzieci? Mam pięcioro chrzestnych, w tym dwie dziewczyny i trzech chłopaków.

Według pana, miłość jest konieczna, żeby być w życiu szczęśliwym?

- Na pewno kiedy jesteśmy młodzi, jest wręcz niezbędna. I to począwszy od miłości rodziców do dzieci, przez pierwszą miłość do partnerki czy partnera. Najbardziej pamięta się właśnie tę na samym początku, kiedy pulsują w nas hormony, uczucia. Pierwszy dotyk, spełnienie... A potem to już życie ustala scenariusze. Ale trzeba też pamiętać o starej zasadzie, że "kowalem swego szczęścia każdy bywa sam". Nie zawsze to jest miłość, ale jeśli tak, to fantastycznie...

Bardzo trudno się dostać na pana koncerty. Jak piosenkami dotrzeć do duszy kobiety?

- Myślę, że te piosenki robią wrażenie na paniach przez teksty, które zresztą w większości są autorstwa mężczyzn. Jak dodamy do tego świetną muzykę i moją interpretację, tworzy się nastrój, którego kobietom brakuje. Trudno, żeby facet po pracy przychodził do domu i zamiast obejrzeć mecz, słuchał piosenek w romantycznym stylu.

Niedawno zmarł Wojciech Młynarski. Łączyła was nie tylko praca, ale i przyjaźń?

- Od zawsze uważałem Wojciecha Młynarskiego za najważniejszy autorytet w moim zawodowym życiu. Poznałem go przeszło 40 lat temu. Od razu potrafił powiedzieć mi, co dla mnie dobre, a czego powinienem unikać, chcąc być artystą nie tylko dwóch sezonów. Szczery, kreatywny i genialny. Nikt przed nim i sądzę, że nikt już po nim, nie będzie tak dla mnie pisać. Wiedziałem od miesięcy o jego gaśnięciu, a mimo to bardzo przeżyłem jego śmierć.

Pana kalendarz zawodowy jest wypełniony, a co pana cieszy poza pracą?

- Mam grono zaufanych przyjaciół, z którymi spędzam wolne chwile i wakacje. Chodzę na siłownię dla podtrzymania sił, ale w granicach rozsądku. Cieszy mnie odpoczynek na zielonej trawie, czytam sporo książek, przepadam za dobrym kinem. Lubię też po prostu przyglądać się ludziom, lubię się uśmiechać.

Rozmawiała: Agnieszka Stalińska

***

Zobacz więcej materiałów o gwiazdach:

Dobry Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy