Reklama
Reklama

Marzena Trybała: Cieszy mnie zwykłe życie

Jest osobą wrażliwą, którą denerwuje wszelkie zło i znieczulica. Wie, że jej zmarła mama nad nią czuwa. To ona uczyła ją być dobrym człowiekiem.

Ma patent sternika jachtowego. Walcząc o lepsze traktowanie psów, potrafi dokonać rzeczy niemożliwych. Marzena Trybała (64 l.) to kobieta energiczna, niezależna, z sercem na dłoni.

Często zdarza się Pani wspominać rodzinny Kraków?

Marzena Trybała: - W Krakowie przeżyłam 25 lat. Jednak nie oglądam się za siebie ze względu na smutek, który towarzyszy wspomnieniom. Moi rodzice, ciocie i wujkowie już nie żyją. Zostali mi tylko kuzyni, u których zatrzymuję się we Wszystkich Świętych, gdy odwiedzam groby najbliższych. Dziś mój rodzinny dom jest w Warszawie, która doskonale współgra z moim temperamentem. Lubię rytm stolicy. Nie wyobrażam sobie bezczynności, dlatego po pracy zawsze znajduję sobie jakieś zajęcie - jeżdżę na rowerze, spotykam się z przyjaciółmi i chodzimy do kina, a potem przy kawie dzielimy się wrażeniami.

Reklama

Kiedyś mówiła Pani, że miłość wyniesiona z domu dała Pani wielką siłę.

M.T: - Jako jedynaczka byłam bardzo rozpieszczana przez rodziców i babcię, ale chowana mądrze. Tata miał w domu duży autorytet, a mama była tym dobrym policjantem. W czasach mojej młodości nie było w domu zbyt dużo pieniędzy, ale nie miało to dla mnie znaczenia. Miłość, którą otrzymałam, zastąpiła mi wszystko i to ona mnie ukształtowała. Nie potrafię przejść obojętnie obok nieszczęścia, które widzę w swoim otoczeniu. Tego byłam nauczona. Staram się sprostać życzeniu moich rodziców i być dobrym człowiekiem.

Ponoć czuje Pani opiekę swoje zmarłej mamy?

M.T: - Tak. Gdy niespodziewanie, w wieku 64 lat, moja mama zmarła na zawał, byłam w kompletnym szoku. Pogrzeb odbywał się w sierpniu, w wielki upał, a ja na cmentarzu Rakowickim z tatusiem i mężem szłam w kondukcie. Nagle w głowie miałam taką projekcję: widzę uśmiechniętą, promienną twarz mamy i słyszę: "Córeczko, mnie jest tu bardzo dobrze, a my tam na ziemi to tylko tak króciutko." Do dzisiaj pamiętam jej słowa. Dały mi wielką nadzieję.

To rodzice zaszczepili w Pani wiarę w Boga?

M.T: - Urodziłam się w katolickiej rodzinie, więc naturalną koleją rzeczy weszłam w świat ludzi wierzących. Staram się być praktykującą katoliczką, choć nie w każdą niedzielę mogę być w kościele. Zależy mi również na tym, żeby święta były świętami, a niedziela niedzielą. Dlatego celebruję te chwile. Miałam wielkie szczęście, bo zostałam bierzmowana w kościele św. Anny przez Karola Wojtyłę, który był wówczas biskupem krakowskim. Nie ukrywam, że Ojciec Święty, człowiek o wielkiej mądrości i wiedzy, a także wspaniałym charakterze i poczuciu humoru, był dla mnie autorytetem. I nadal jest.

Pani pierwsze małżeństwo nie przetrwało próby czasu. Rodzice nie mieli do Pani pretensji o rozpad tego związku?

M.T: - Każdy rozwód jest porażką dwóch osób. Coś się nie udało, czemuś nie sprostaliśmy, coś zaprzepaściliśmy. Moim rodzicom było przykro nie tylko ze względów religijnych, ale też emocjonalnych. Lubili mojego męża, który był wykładowcą Akademii Górniczo-Hutniczej. Próbowali ratować sytuację. Nie udało się. Małżeństwo nie wytrzymało odległości - ja pracowałam wtedy w Poznaniu, mąż w Krakowie.

Z drugim mężem, Janem Greberem, jest Pani ponad 30 lat. Jest bliski ideału?

M.T: - Daleki nie jest, ale ideałem też nie jest. Za ideały się nie wychodzi i nie ma ich na świecie za wiele. Pod względem charakteru jesteśmy przeciwieństwami. Patrząc na moich bliskich i dalszych przyjaciół, widzę, że związki, w których nieustannie iskrzy, mają dużo dłuższe staże.

Życie dzielicie miedzy dwa domy - jeden w Warszawie, drugi poza miastem.

M.T: - W ciągu ostatnich kilku lat na wsi bywamy dość rzadko ze względu na obowiązki zawodowe. Ale bardzo sobie cenię tę normalność, zwykłe życie. Potrafię cieszyć się tym, że np. rozkwitła róża w ogrodzie, a ptaki śpiewają, że idę z pieskiem na spacer czy robię jajecznicę. To są elementy, które mocują mnie w rzeczywistości. Na wsi nauczyłam się odpoczywać, ale Janek nie bardzo. Gdy czytam książkę na hamaku, dziwi się, że można tak leżeć i nic nie robić. On ciągle coś przybija. Poza wsią naszym hobby jest żeglowanie. Nasze wakacje spędzaliśmy przeważnie na łódce. Przygodę życia przeżyłam w 1992 roku na Morzu Karaibskim, na jachcie naszych przyjaciół. Wtedy dopadła nas burza. Po 15 minutach tropikalnej ulewy wyszliśmy na brzeg, kolor wody z sinego zmienił się na turkusowy i pojawiły się delfiny. Nigdy nie widziałam tak wspaniałego widoku.

A czego w życiu boi się Pani najbardziej?

M.T: - Jeśli się w ogóle boję, to choroby, która czyni nas niedołężnymi i zdanymi na innych ludzi. Jako katoliczka istnienie drugiego życia uznaję za pewne, ale ponieważ lubię być na ziemi, nie spieszy mi się na tamtą stronę.

Czy to właśnie ze strachu przed chorobami 10 lat temu rzuciła Pani palenie?

M.T: - Palenie rzucałam w życiu dwa razy. Kiedyś nie tknęłam papierosa przez dziewięć lat, ale wróciłam do nałogu. Teraz nie popełnię tego głupstwa. Niedawno podjęłam kolejny trud i odchudzam się. Po dwóch miesiącach schudłam 12 kilogramów. Nie zamierzam już wracać do złych nawyków.

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Marzena Trybała
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy