Reklama
Reklama

Martyna Wojciechowska żyła w przeświadczeniu, że nie może mieć dzieci. Tak twierdzili lekarze

Martyna Wojciechowska po śmierci byłego partnera dojrzała. Zrozumiała, że córeczka może liczyć już tylko na nią. Dlatego stara się żyć spokojniej i bezpieczniej.

Co się musi wydarzyć, by córka przestała żyć na walizkach? - zapytano matkę Martyny Wojciechowskiej, gdy ta zdobywała najwyższy szczyt Himalajów. Jej rodzice nocami czekali na wiadomości o córce. Tęsknili. - Mając dziecko, będzie musiała podejmować decyzję o wyprawach z myślą o nim - odparła Joanna Wojciechowska. Czuła, że choć w tej jednej sprawie będą z córką podobne.

Wojciechowscy swoją jedynaczkę nazwali Marta. Ona wolała Martyna i tak wołali na nią wszyscy, nawet w szkole. Prawda wyszła na jaw i nauczyciele świadectwo maturalne musieli wypisywać drugi raz. Dziewczynka od urodzenia miała w sobie poczucie wolności. Wychowała się w stolicy, w domu pełnym ludzi. Byli u nich o każdej porze dnia i nocy, bo rodzice nigdy nie odmawiali pomocy potrzebującym. Sprowadzona przez mamę z ulicy Ukrainka została na... cztery lata.

Reklama

Martyna nauczyła się, że trzeba być dla innych, choć jako dziecko była nieśmiała i delikatna. W przedszkolu wymiotowała z nerwów. Kilkakrotnie otarła się o śmierć. Gdy miała siedem lat, spadła ze schodów i tyłem głowy uderzyła o stopień. Widząc, jak sinieje, matka chwyciła ją na ręce i z krzykiem wybiegła po pomoc. Oddech wrócił, ale pech prześladował ją dalej.

Podczas kąpieli zsunęła się do jej wanny włączona suszarka. Prąd poraził, ale nie zabił. Tak jak nowotwór, który przyszedł, gdy była nastolatką. Napędził jej strachu, zmienił optykę patrzenia na świat. Nauczył zachłanności na bodźce. Wiedziała, jak to jest być na granicy życia i śmierci. I że trzeba cieszyć się każdym dniem.

Od zawsze była chłopczycą. Skóra, glany, motocykl. Miłość do motoryzacji zaszczepił jej ojciec, były rajdowiec, właściciel warsztatu samochodowego. To właśnie "u ojca" Martyna spędzała każdą wolną chwilę. Znała się na narzędziach, autach. Nad jej łóżkiem wisiały plakaty z motocyklami. By zdobyć ten wymarzony, oszukiwała rodziców. Pieniądze przeznaczone na naukę angielskiego odkładała na pojazd. Kiedy prawda wyszła na jaw, awantury nie było. Rodzice dołożyli pieniądze do wyśnionego zakupu.

Skupiona na rozwijaniu swoich pasji, nie myślała o założeniu rodziny. Startowała w kolejnych rajdach, zdobywała szczyty gór. Pięć razy się zaręczała i odwoływała ślub tuż przed samą uroczystością. Na dłużej związała się tylko z Leszkiem Czarneckim, jednym z najbogatszych Polaków. Był rekordzistą w nurkowaniu jaskiniowym, łączyło ich zamiłowanie do sportów ekstremalnych. Ona myślała o stabilizacji, on był po rozwodzie. Czuła, że to nie to. Niedługo potem miała wypadek samochodowy. Przeżyła, zginął jej przyjaciel.

- On osierocił trójkę dzieci, zostawił żonę, a ja, singielka, żyłam. Pomyślałam sobie, że to niesprawiedliwe. Ale później poczułam, że to jest znak, że teraz muszę przeżyć życie swoje i jego - mówiła.

Czytaj dalej na następnej stronie...

Zawsze żyła w przeświadczeniu, że nie może mieć dzieci. Tak twierdzili lekarze. Dlatego ogromnie się zdziwiła, kiedy zaszła w ciążę. Była wtedy związana z nurkiem głębinowym Jerzym Błaszczykiem. Poznali się podczas wspinaczki na jeden ze szczytów.

W 2008 roku urodziła się im Marysia. Martyna jeszcze wtedy nie czuła, co to znaczy być matką. Z wypraw w góry nie rezygnowała. Śmiała się, że córeczka, będąc w jej brzuchu, wchodziła na szczyty. - Kiedy byłam w trzecim miesiącu ciąży, zdobywałam Elbrus w moim projekcie Korona Ziemi - mówiła z dumą.

Z Jerzym nigdy się nie pobrali, co więcej, szybko się rozstali, ale córeczka stała się oczkiem w głowie ich obojga. Kiedy Martyna wyjechała na miesięczną wyprawę na Antarktydę, tata został z Marysią. Umówili się, że gdy jedno będzie w podróży, drugie zaopiekuje się dzieckiem. Musieli tylko zgrać terminy, bo obydwoje lubili adrenalinę.

W opiekę nad dzieckiem angażowali się też rodzice Martyny. Całe szczęście, że Marysia zżyła się z dziadkami, bo dziś zostają z nią często. Jerzy zmarł ma raka w lutym br. Miał 46 lat. Martyna przestała wyjeżdżać na niebezpieczne wyprawy. Gdy jest poza domem, do córki dzwoni codziennie. W domu wyłącza telefon, by mieć czas tylko dla niej.

Stara się, by Marysia miała normalny dom, wozi ją do szkoły, robi kanapki. Ostatnio zrezygnowała z gwiazdorskiego programu w Azji, bo wie, że czas spędzony z dzieckiem jest najważniejszy. - Od kiedy ją mam, wiem, czym jest tęsknota - wyznała, czym wywołała pewnie uśmiech u swojej mamy. Wszak tak właśnie miało być.

Dziś Martyna Wojciechowska jeździ z córką po polskich górach. Dba o siebie, bo rozumie, że Marysia ma już tylko ją. Lubi leżeć z dzieckiem na hamaku i pić oranżadę, bo już wie, że bycie razem polega na wspólnym spędzaniu czasu, a nie na zdobywaniu rekordów.

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Martyna Wojciechowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama