Reklama
Reklama

Maria Gładkowska nie zamierza się zmieniać

Jak na duchową arystokratkę przystało, jej życie nie zawsze bywało proste i zwyczajne.

Z taką twarzą trudno grać zwykłe śmiertelniczki - mówiła o niej fotografka Zofia Nasierowska. Bo rzeczywiście, do ról arystokratek, kobiet eterycznie pięknych i delikatnych Maria Gładkowska jest po prostu stworzona, nie tylko ze względu na urodę.

Jak na duchową arystokratkę przystało, jej życie nie zawsze było proste i zwyczajne. Ona jednak ze spokojem szła raz powziętą ścieżką.

Polska Deneuve. Subtelna, wyciszona, elegancka. - Nigdy nie okazuje zniecierpliwienia, nigdy o nikim nie mówi źle - dodawała Nasierowska.

Inaczej nie potrafi. Tak ją wychowano. Rodzice byli dla niej wzorcem i największymi autorytetami. - Nasze dzieciństwo nie obfitowało w luksusy i komforty, za to doświadczyliśmy wspaniałej rodzicielskiej miłości zarówno ze strony mamy i taty. I myślę, że siłą rzeczy ten wzorzec chciałam przenieść na swoje dzieci - mówiła.

Reklama

Z bratem byli sensem życia mamy, pielęgniarki zawsze gotowej pomóc drugiemu człowiekowi. - Była nadopiekuńcza, nadtroskliwa, nadkochająca i niezwykle czuła. Kochała mojego brata i mnie w wyjątkowy sposób, byliśmy dla niej całym światem.

To chyba po niej Gładkowska odziedziczyła swoją niezwykłą wrażliwość, lub - jak sama mówi - nadwrażliwość.

I choć stryj naciskał, by szła na medycynę, ona zawsze wiedziała, że ma naturę poetki. Od dziecka obserwowała ludzi, analizowała każde spojrzenie, słowo, gest - prosta droga do nieśmiałości i wycofania. Dopiero dzięki aktorstwu odkryła, że emocjonalna czujność zamiast sprawiać ból, może stanowić podstawę zawodowego warsztatu.

- Gdy zdawałam do liceum, byłam taką szarą myszką, która stała z boku i z przerażeniem obserwowała świat dookoła. Aktorstwo dało mi możliwość przełamania własnych słabości. Jest we mnie chęć i potrzeba poznawania drugiego człowieka i zgłębiania jego natury, ale jest we mnie też lęk przed światem. Lęk, strach, wstyd, zażenowanie - to się ogólnie określa jako nieśmiałość. Pracując, robiąc to, co robię, zmieniam się - mówiła w wywiadzie dla "Life Inn Łódzkie".

Wybór życiowej drogi częściowo także zawdzięcza rodzicom. To oni rozkochali ją w książkach, zainteresowali kulturą. Sporo zawdzięcza także wspaniałej polonistce, pani Cieślak, która uczyła ją w liceum w Czarnkowie. - Zwróciła uwagę na moją wrażliwość i zaraziła miłością do poezji - mówiła.

Wtedy jeszcze wydawało jej się, że sztuka ma moc zmieniania świata. Zdawała na PWST z myślą, że zdoła swoim aktorstwem wpłynąć na drugiego człowieka, uruchamiać dobro.

Czytaj dalej na następnej stronie

Na studiach poznała pierwszego męża, aktora Marka Prałata. Ona była na II roku, on na ostatnim. Po dyplomie dostał angaż w Teatrze Polskim w Szczecinie.

Gładkowska przerwała studia i przeprowadziła się tam za nim. Wzięli ślub, na świat przyszedł Maciek, ale rodzinna sielanka nie trwała zbyt długo. Młodzieńcza miłość nie zniosła konfrontacji ze zwykłą codziennością - podjęli decyzję o rozstaniu.

O kolejnym mężu woli milczeć, wiadomo jedynie, że ma z nim córkę Annę Marię. Szczęście, przynajmniej na chwilę, odnalazła u boku producenta Włodzimierza Wróblewskiego. - Kiedy go zobaczyłam, pomyślałam: to człowiek wymyślony dla mnie. Zaradny, odpowiedzialny, ambitny - mówiła. Po drodze okazało się jednak, że może zbyt ambitny...

Gładkowska, choć podkreśla, że jest nieco staromodna i odpowiada jej podział ról na męskie i kobiece, nie chciała być tylko żoną swojego męża. Po wyjeździe na Florydę, gdzie urodził się im syn Adam, czuła się jak w złotej klatce. Bariera językowa i opieka nad trójką dzieci wyłączyły ją na dobre z życia zawodowego.

Małżeństwo zakończyło się rozwodem. Wróciła do Polski. Znów grała w filmach, wróciła do teatru, z którym pożegnała się na czas wychowywania dzieci.

- Tak się potoczyło, że ostatecznie na mnie spadała odpowiedzialność za życie moich dzieci. I to poczucie odpowiedzialności mobilizowało mnie do bycia siłaczką. Dałam radę - podsumowała.

Wreszcie jednak miała trochę czasu dla siebie. Na imprezie witającej 1999 rok spotkała dawnego znajomego, oscarowego operatora filmowego Sławomira Idziaka. - Znaliśmy się dużo wcześniej. Przedtem nasze pola magnetyczne jakoś się nie przyciągały - mówiła.

Teraz zaiskrzyło. Zdecydowali się być razem, ale i ta relacja szybko okazała się nie najłatwiejsza. Idziak, władczy i skryty, krążył po świecie i trudno było szukać w nim oparcia. Drobne złośliwostki też nie pomagały.

- Ranią mnie Sławka żarty. Upokarzając mnie, często publicznie, rozładowuje swoje stresy. Kiedy mówię mu, że robi mi przykrość, nie przyjmuje tego do wiadomości - wyznała.

W końcu zdecydowała się odejść. Ostatecznie rozstali się w 2006 roku. Od tamtej pory deklaruje, że "mężczyźni to całkiem udany gatunek", ale sama ukojenia szuka raczej w poezji, naturze i na planie filmowym.

- Praca jest doskonałym lekarstwem na wszystkie smutki - stwierdza.

Nareszcie nie musi grać tylko ślicznotek, nie obsadza się jej wyłącznie ze względu na urodę, choć dalej jest piękna. Nie rozpamiętuje błędów i życiowych potknięć, choć - jak opowiadała - wiele razy przez swoją spontaniczność i ufność dostała obuchem w łeb. Nie zamierza się zmieniać.

- Kiedyś dla mnie też się powoli zaciera i tylko dzisiaj jest najważniejsze, dzisiejsza rola jest dla mnie najważniejsza - mówi.

***

Zobacz więcej materiałów z życia gwiazd:

Życie na gorąco
Dowiedz się więcej na temat: Maria Gładkowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy