Reklama
Reklama

Marek Frąckowiak: Zapytali aktora, dlaczego nie ma dzieci. Zdobył się na szczerość!

Marek Frąckowiak (66 l.) i Ewa Złotowska (69 l.) są razem od wielu lat. Para nie doczekała się jednak potomstwa. Magazyn "Dobry Tydzień" zapytał aktora wprost: dlaczego?

Nie był pan grzecznym dzieckiem. Aż trzy razy wyrzucano pana z liceum...

Marek Frąckowiak: - To prawda. Byłem tzw. trudnym chłopakiem. Ale na szczęście doszedłem do matury, zdałem na studia i wszystko dobrze się skończyło.

Co się stało, że dano panu ultimatum?

- Długo byłem chorowity, taki mikrusek chudy, malutki. Przeszedłem wszystkie możliwe choroby wieku dziecięcego, łącznie z kokluszem. Aż w któreś wakacje hormony zadziałały, nabrałem tężyzny fizycznej, wystrzeliłem do góry. I nagle ci, którzy mnie lali, teraz ode mnie dostawali. Tu ukłon w stronę pedagogów. Kiedy ja byłem mobbingowany, nie reagowali, ale gdy zacząłem się odkuwać, okazało się, że sprawiam problemy wychowawcze.

Reklama

Ale był pan też przez lata wzorowym ministrantem.

- Wtedy każdy chłopiec z dobrego domu był ministrantem i harcerzem. Spotykało się tam dobrych, mądrych ludzi. To ustawiało światopoglądowo. Każda z tych funkcji była dla mnie ważna.

Miał pan kilka pomysłów na życie: zostać adwokatem, aktorem, a nawet księdzem...

- Prawnikiem byłem "omc", czyli o mało co, bo dostałem się na studia prawnicze bez problemu. Tak samo łatwo poszło mi z aktorstwem. Do trzeciej drogi nie doszedłem, może dlatego, że było to marzenie mojej mamy. Była osobą głęboko wierzącą, nie bigotką, ale osobą bardzo szlachetnie wierzącą. Jedyne, co mogłem po latach zrobić, to gdy zagrałem ojca Teofila w filmie o księdzu Popiełuszce, dać mamie moje zdjęcie w habicie. Bardzo się ucieszyła.

Start w zawodzie miał pan bardzo udany, od razu główna rola i sukces. A potem stop!

- Sukces to bardzo skomplikowana rzecz, do której trzeba dorosnąć, a ja nie dorosłem. Wydawało mi się, że zawsze wszystko będzie łatwo mi przychodzić. Mam świadomość, że coś, co łatwo przyszło, nie zostało wtedy uszanowane. Może to banał, co powiem, ale byłem jak taki rozkapryszony chłopiec, który psuł bardzo skomplikowane zabawki.

Ale drogi już się nie cofnie... Nie narzekam.

Co pan popsuł?

- Pewnie drogę zawodową trochę sobie wykrzywiłem. Pierwsze małżeństwo... Choć nie wiem, czy to ja popsułem? Dobre małżeństwo to wynik wspólnego działania.

Co się stało, że pańska droga nagle nabrała zakrętów?

- Alkohol w pewnym momencie życia stał się dominujący, co minie pomogło. Ale powtarzam, nie narzekam, taką drogę miałem przejść, żeby wyciągnąć wnioski.

Z żoną Ewą spotkaliście się w trudnym momencie. Czy była pana lekarstwem?

- Spotkaliśmy się we właściwym momencie. Ewa to bardzo mądra osoba. Wtedy głośno powiedziałem: z tą panią chciałbym ułożyć sobie życie. Za co kocham Ewę? Za ogromną uczciwość, lojalność, mądrość... To chodząca kobiecość, ten błysk w oku i biust, jak Sophia Loren, tylko w mniejszych rozmiarach. Wspólne życie to suma kompromisów, które razem się podejmuje. To nie może być mecz: dzisiaj 1:0 dla mnie, jutro 2:0 dla ciebie.

Nie macie państwo dzieci...

- To nie jest miły temat. Trudno, tak się potoczyło, nie zmienię tego... Za to jestem dziewięciokrotnym wujkiem, kochanym, i z tego co mówią mi moi siostrzeńcy, bardzo ważną dla nich osobą.

Przeszedł pan ciężką chorobę: rak kręgosłupa. To musiało zabrzmieć jak wyrok...

- Nie da się tego ukryć, moja choroba stała się publiczną tajemnicą. Jej atak był rzeczywiście agresywny. Kiedy siedziałem na wózku, pytanie "Po co żyć?" samo cisnęło się na usta. Udało mi się. Dziś uważam, że życie to wspaniała wartość.

Często myśli pan o rzeczach ostatecznych?

- Bardzo często. Człowiekowi, zanim nie doświadczy podobnych historii, wydaje się, że jest nieśmiertelny. O wszystkim myśli, ale nie o śmierci. Po takiej "przygodzie" dochodzi się do wniosku, że nic nie zagwarantuje długiego życia, żadne zdrowe odżywianie, żadne gimnastyki... Podpisujemy z Panem Bogiem umowę na czas określony i wiemy, że kiedyś ta umowa się skończy. I nie mamy na to żadnego wpływu.

Boi się pan śmierci?

- Śmierci się nie boję, bo nie mam na nią wpływu. Przychodzi raz i już. Natomiast bardzo często boję się życia. Boję się zadań, które przede mną stawia, czy im podołam. Boję się konsekwencji życiowych decyzji.

Miał pan żal do Boga, że tak pana doświadczył?

- Nigdy! Jestem wdzięczny, że operacja się udała, że mogę uprawiać zawód. Na konia już nie wsiądę, a kiedyś uwielbiałem, ale jestem wdzięczny, że wcale nie jest źle. Rak to nie najgorsza choroba z "menu", są gorsze i bardziej uciążliwe. Z rakiem można żyć. Patrząc na statystyki, za jakiś czas ktoś, u kogo nie zdiagnozowano raka, będzie przeżywał traumę odrzucenia.

Modli się pan?

- Tak, bez względu na zdrowie. Może nie jestem przykładem dobrego chrześcijanina, nie zawsze chodzę do kościoła. Jednak mam świadomość, że Bóg i tak czuwa nade mną, ma plany wobec mnie, a ja się z nimi zgadzam. W modlitwie nie tyle o prośbę chodzi, ile o podziękowanie. W moim wypadku to dużo ważniejsze, bo naprawdę jest za co dziękować. Zabrzmi to paradoksalnie, ale mam teraz coraz większy apetyt na życie i coraz więcej do zrobienia.

Rozmawiała: Iwona Spee

***

Zobacz więcej materiałów o gwiazdach:

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Marek Frąckowiak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama