Reklama
Reklama

Marcin Meller wspomina zmarłą matkę: Nigdy nie przestanę tęsknić

Dziennikarz Marcin Meller z okazji Dnia Matki opublikował wzruszający wpis, w którym wspomina swoją ukochaną rodzicielkę. Przytaczamy go w całości.

DZIEŃ MAMY

Moja mama Beata zmarła 27 czerwca 1999 roku. Kilka miesięcy później siedziałem w kuchni u przyjaciół, krytyczki literackiej Justyny Sobolewskiej i historyka starożytności Marka Węcowskiego. Justyna i Marek mogą padać na twarz, użerając się z codziennością, harując, by zarobić na życie, wychować dzieciaki, ale z morderczą regularnością spraszają na Hożą przyjaciół. Wyciągają, co mają w lodówce - Marek zawsze poda jakiś podejrzany alkohol z naukowych wojaży w postaci rumuńskiego bimbru - i stwarzają tak niezwykłą atmosferę, że chce się nam rozmawiać o abstrakcyjnych sprawach w rodzaju literatury, filmu czy poczucia honoru i czarnego humoru. Tego ostatniego zawsze dostatek.

Często zagląda do nas tata Justyny, krytyk filmowy Tadeusz Sobolewski. Słucha, animuje rozmowę, jest jej dobrym duchem. I wtedy, pod koniec 1999 r., w kuchni u Węców coś we mnie pękło. Pod wpływem wywołanego przez kogoś wspomnienia mojej mamy kompletnie się rozsypałem. Poczułem się - mimo wówczas 31 lat - straszliwie opuszczony i bezradny z tą porażającą świadomością, że jej naprawdę nie ma i już nigdy nie wróci.
Tłumione miesiącami uczucia eksplodowały, trząsłem się i płakałem, przyjaciele ciepło milczeli, a Tadeusz się do mnie zwrócił: "Marcin, im dłużej ich nie ma, tym bardziej z nami są". Chciałem mu powiedzieć coś brutalnego, żeby się schował z tymi swoimi chrześcijańskimi mądrościami, ale im więcej czasu mija od tego wieczoru, tym bardziej wiem, jak bardzo miał rację. Póki żyję, mama będzie ze mną.

Miałem 11 lat, wróciłem ze szkoły do domu, mamy nie było, a tata poprosił mnie na rozmowę i zaczął tłumaczyć, że już chyba do nas nie wróci i muszę być dzielny.
Była piękną kobietą, miała tylko 34 lata i nagle zapadła na niezwykle rzadką, śmiertelną chorobę. Umarłaby już wtedy, gdyby nie trafiła w ręce doktor Ewy Decker z warszawskiego szpitala na Płockiej. Lata później nasi amerykańscy przyjaciele zabrali mamę do najlepszych specjalistów na Harvardzie i ci magicy powiedzieli, że nie zrobiliby niczego innego niż ta skromna lekarka z zapyziałej PRL.

Tak więc Ewa Decker podarowała mamie kolejnych 20 lat życia, a ja prawie zapomniałem o traumatycznej rozmowie z tatą. Bo mama była tak cudownie ciepłą i optymistyczną osobą, że daj Boże apetytu na życie niejednemu zdrowemu.
Moja młodsza o osiem lat siostra Kasia mówi, że kiedy sama została matką, zrozumiała, jak nieprawdopodobnym hartem ducha odznaczała się nasza mama. Bo Kasia i jej brat bliźniak Andrzej długo nie wiedzieli, że mama żyje z odroczonym wyrokiem śmierci. Niby jak się mieli dowiedzieć? Teraz wiemy, jak cierpiała, ale nawet gdy organizm nie wytrzymywał, kiedy lądowała na wózku inwalidzkim, to umalowana, uśmiechnięta krzątała się w kuchni, żeby zapewnić dzieciom beztroskie dzieciństwo. I ono było, przysięgam wam, beztroskie. I kiedy jak każda matka mówiła, że swymi ekscesami wpędzimy ją do grobu, to traktowaliśmy to jak żart, bo niczym nie dała poznać, że jej słowa miałyby być cięższe od żartu.

Teraz Kasia mówi, jak bardzo rozumie, że nasza mama to matka archetypiczna, wzór wzorów, najdzielniejsza z kobiet, twardzielka, która dałaby się pokroić za swoją rodzinę. Nasi amerykańscy przyjaciele, Rich i Judy, ci, którzy ją wzięli na Harvard, piszą: "Jeśli chcesz opowiedzieć o Beacie, napisz, że nigdy nie powiedziała o nikim złego słowa. I że była przepełniona miłością do was, swojej rodziny, i że ta miłość pozwalała jej, wbrew coraz bardziej wyniszczającemu cierpieniu trwać i żyć".
Kilka miesięcy po śmierci mamy jakimś okrutnym zrządzeniem losu i Poczty Polskiej tata dostał od niej list, który wysłała tuż przed. Pisała, że już nie ma siły walczyć, że jej duszyczka ulatuje i żebyśmy byli dzielni, i wszystko będzie dobrze, bo jesteśmy dobrymi ludźmi.

Zawsze żyła trochę w cieniu taty, urodzonego gwiazdora, fascynującego człowieka, ale trudnego na życie partnera. Miała do tego dystans. Taki chłopski zdrowy rozsądek. Bo sama była chłopką spod Lwowa. Znaczy niby szlachta zaściankowa, ale nie żartujmy - chłopstwo twardo trzymające się ziemi. Poświęcała się pracy w Muzeum Historycznym Warszawy, nie odpuszczała nawet wtedy, kiedy nie miała sił, i autentycznie się smuciła, gdy wyjeżdżała z tatą na placówkę. Dla niej wszystkie Paryże świata nie były warte trzeszczących schodów przy Rynku Starego Miasta.
I kiedy tata kupił działkę pod Pułtuskiem, wpadał w fazę chłopomaństwa i szedł się integrować z ludem, to mama się śmiała i go kurowała, gdy lud znosił tatę nieprzytomnego po intensywnej integracji bimbrowej. I pokpiwała, kiedy tata za bardzo wczuwał się w rolę ambasadora. Sama, mimo że nie miała talentu do języków, uczyła się w mozole francuskiego na piosenkach Béarta i Brela i pozostawała tą samą bezpretensjonalną Galicką, jak ją w żartach nazywaliśmy, używając jej panieńskiego nazwiska.

Reklama

Kiedyś na Wszystkich Świętych zrobiło się jej ckliwie w Paryżu i zadzwoniła do mnie do Warszawy z pytaniem, gdzie jest grób Jima Morrisona, którym ją katowałem i którego muzykę polubiła, choć zawsze wolała klasykę. Kupiła świeczkę albo kwiatek i poszła na cmentarz Père-Lachaise. Często sobie wyobrażałem moją stateczną mamę oddającą w Paryżu cześć amerykańskiemu, genialnemu, złemu chłopcu rock’n’rolla w to najbardziej polskie z polskich świąt. I uwielbiałem jej ciepły surrealizm.
I tak, im dłużej jej nie ma, tym bardziej ze mną jest. I nigdy nie przestanę tęsknić, mamo.


Zobacz więcej materiałów:

pomponik.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy