Reklama
Reklama

Lucyna Malec urodziła niepełnosprawną córkę. Trzeba było podjąć trudną decyzję

Lucyna Malec (51 l.) jest aktorką, a prywatnie mamą niepełnosprawnej Zosi. Gdy urodziła córkę, stanęła przed trudnym i dramatycznym wyborem. „Kiedy rodzi się dziecko niepełnosprawne, to tak naprawdę są tylko dwie drogi wyjścia: żyć albo nie” – opowiada w rozmowie z tygodnikiem „Świat i Ludzie”.

Jak wygląda zwyczajny dzień Lucyny Malec?

- Jeśli mam zdjęcia do "Na Wspólnej", na plan wstaję czasem nawet o godzinie 5 lub 6 nad ranem. Jeśli nie, to często mam próby w teatrze, gram przedstawienia, pracuję w dubbingu. A w międzyczasie zajmuję się domowymi obowiązkami. Czasem wyjdę pojeździć rowerem, choć ostatnio padła mi dętka (śmiech), więc niedługo czeka mnie wizyta w serwisie.

Masz niepełnosprawną córkę. Teraz jest już łatwiej, gdy Zosia jest dorosła, ma 20 lat?

- Na pewno jestem oswojona z tą myślą. I nie rozpatruję tego w kategoriach: łatwiej, trudniej. Jest jak jest. Jestem matką i staram się temu sprostać. Wiadomo, że są inne kłopoty, inne wyzwania. Niedawno obserwowałam protest niepełnosprawnych i podziwiam liderkę Iwonę Hartwich. Myślę, że ten protest nam, społeczeństwu dużo dał. Otworzył oczy ludziom. Niepełnosprawni są wśród nas. To, jak żyją, jest zależne od ich portfela.

Reklama

Co masz na myśli?

- Nie oszukujmy się - to, jakie życie ma osoba niepełnosprawna, to w dużej mierze kwestia pieniędzy. Bez nich nie można np. opłacić rehabilitanta. A to są ludzie tacy jak my, tylko często zamknięci w swoim ciele. Ja np. rehabilituję Zosię od momentu jej urodzenia. Są też inne problemy.

Jakie?

- Zosia jakiś czas temu miała operację stawu skokowego. Przez dwa miesiące jeździła na wózku inwalidzkim. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jakie ograniczenia mają ludzie poruszający się na wózku. Bywa, że nie ma odpowiedniego wjazdu do sklepu. Zdarza się, że toaleta dla niepełnosprawnych jest zamknięta, a klucz znajduje się np. u ochrony. Kiedy wychowuje się niepełnosprawne dziecko, człowiek mierzy się wieloma problemami, np. co robić, gdy dziecko skończy szkołę? Matką jest się przecież do końca życia. Martwię się czasem, co stanie się z Zosią, gdy mnie zabraknie. Może dlatego tak zdrowo się odżywiam, aby żyć jakieś 120 lat, żeby mnie nie zabrakło. Mówię sobie często, że jeszcze coś wymyślę.

Mimo tylu problemów masz w sobie niezwykłą pogodę ducha, której czasem na darmo szukać u innych.

- Kiedy rodzi się dziecko niepełnosprawne, to tak naprawdę są tylko dwie drogi wyjścia: żyć albo nie. Ja wybrałam jasną stronę. Życie to jest płynąca rzeka i albo możemy się szarpać i płynąć pod prąd, albo płynąć z prądem rzeki. Ja czasem się szarpię, ale wykonuję pewne rzeczy, jak np. samotny wyjazd do Irlandii Północnej, żeby dać sobie zgodę na płynięcie z nurtem...

Ale dzięki Zosi odkryłaś też inny świat.

- Oczywiście, jeśli ktoś nie ma niepełnosprawnego dziecka, nie zwraca uwagi na wiele rzeczy. To jest świat, którego tak naprawdę nie chciałoby się odkryć, ale się odkrywa. Nie wyobrażałam sobie, by oddać Zosię do jakiegoś ośrodka, ale też nie potępiam takich ludzi, bo wiem, że opieka nad osobą niepełnosprawną może człowieka przerosnąć. Nie wszyscy muszą być bohaterami.

Jaka jest Zosia?

- To jest niezła aparatka (śmiech). Jest piękną dziewczyną i ma silną osobowość. Uczy się w szkole, niedawno wzięła udział w projekcie fotograficznym, wyszła cudownie. Właśnie wyjechała na Mazury do naszych przyjaciół, tam też będzie przychodził do nich rehabilitant. Tak więc teraz trochę odpoczywamy od siebie. Potem pojedziemy do mojego taty i siostry do Bielska-Białej, do Hajnówki do rodziny męża mojej starszej siostry. Mamy co robić...

Jest miejsce na mężczyznę w twoim życiu?

- To jest sprawa skomplikowana, a ja nie jestem specjalistką w tej dziedzinie. Męża miałam krótko. Wiadomo, że jak jest Zosia, to ona jest dla mnie najważniejsza. A to też jest wyzwanie dla ewentualnego partnera. Nigdy zresztą nie miałam takich marzeń, aby wyjść za mąż, do ślubu iść w białej sukience, być panią domu.

Paradoksalnie, możesz się sprawdzić w roli żony w serialu "Na Wspólnej", w którym grasz od 12 lat.

- Rzeczywiście, moja bohaterka w rolach żony, matki, pani domu spełnia się doskonale. Ja zawsze chciałam się uczyć, być niezależna i mieć oddanych przyjaciół.

Jakie jeszcze miałaś marzenia, pragnienia?

- Jako dziecko chciałam być jak amerykańska gwiazda Marylin Monroe. Miałam już wybrany pseudonim i ćwiczyłam podpisy autografów. Chciałam wyjechać do Hollywood. Dlatego najpierw pojechałam do najlepszej szkoły aktorskiej, czyli do Warszawy.

Skończyłaś ją i zaczęło się zwykłe życie, trzeba było zdobyć etat, utrzymać się.

- Kończyłam studia w 1989 r., zaczął się czas przemian. Pamiętam, że byłam na rozmowach u dyrektorów paru teatrów. Uczciwie mówili, że nie wiedzą, jak to będzie wyglądać po wyborach. Poszłam też do Teatru Kwadrat i dostałam podobną odpowiedź. Następnego dnia dzwonili do szkoły teatralnej, żebym przyszła, bo chcą mnie jednak zatrudnić. Okazało się, że koleżanka dostała rolę w filmie i szukano zastępstwa.

Pracujesz tam już od 29 lat.

- Z racji tego, że mam Zosię, czuję się bezpiecznie na etacie, bo mam stały dochód. Poza tym w teatrze stanowimy fajny zespół, znamy się na tyle, że potrafimy wykorzystywać swoje wady i zalety.  

Marzenia o Hollywood wciąż są w twojej głowie?

- Cały czas myślę, że marzenia trzeba mieć, bo one pchają cię do działania, a że życie je później weryfikuje, to jest zupełnie inna sprawa. Dla mnie takie podejście ma sens. Chęć zwycięstwa trzeba mieć w głowie. Polskie filmy coraz częściej są doceniane na świecie, np. "Ida" lub "Zimna wojna". Kto wie, co się może wydarzyć, czy w zasięgu ręki nie będzie Oscar dla jakiejś polskiej aktorki. Gdzie ja dojdę, nie wiem. Na razie akceptuję tę drogę, którą idę. Na pewno chciałabym, aby Zosia była zdrowa, żebym ja była zdrowa, żebyśmy miały pieniądze. I chciałabym zagrać w wartościowym filmie.



Rozmawiała Aleksandra Jarosz

*** 
Zobacz więcej materiałów:

Świat & Ludzie
Dowiedz się więcej na temat: Lucyna Malec
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy