Reklama
Reklama

Lidia Stanisławska: Życie ją przerosło, chciała ze sobą skończyć, skacząc z mostu

Zostawił ją narzeczony, nie miała przyjaciół, do tego straciła dach nad głową. Na moście Poniatowskiego przechyliła się przez barierkę, by sprawdzić, czy jak skoczy, na pewno się zabije. Życie uratował jej tajemniczy staruszek.

Nostalgia: Ma pani piękny głos i wylansowała przeboje, które wciąż nucimy. Lecz tak naprawdę chciała pani zostać polonistką. Niefortunna miłość pokrzyżowała te plany...

Lidia Stanisławska: Tak było. Z rodzinnego Sławna przyjechałam do Trójmiasta na kursy przygotowawcze... Andrzej, operator TV Gdańsk, wyglądał jak Russel Crowe, był inteligentny i miał błyskotliwe poczucie humoru. Oprowadzał mnie po sopockich barach i klubach. Spacery po plaży nocą, kąpiele w morzu nago, odkrywanie erotyzmu. Pełen amok, zaczadzenie. Oczywiście przestały mnie interesować zajęcia na Uniwersytecie Gdańskim. Po oblanym egzaminie wróciłam do domu, w dodatku ze złamanym sercem, bo obiekt mego uczucia znudził się tym moim bezgranicznym zachwytem jego osobą. Cierpiałam, ale gdy się ocknęłam, zaprezentowałam się na Koszalińskiej Giełdzie Piosenki...

Reklama

Konkurs ten pani wygrała, co zaowocowało kontraktem w Warszawie, w klubie Na Pięterku w Hotelu Bristol. Ale nie obyło się bez problemów.

- Tym klubem zawiadywał Ludwik Klekow, współtwórca festiwalu sopockiego. Przez telefon oznajmił mi, że ma dla mnie niedrogi pokój przy rodzinie. Na miejscu okazało się, że to właśnie on jest tą rodziną. Uciekłam, jednak jego urażona męska próżność często dawała o sobie znać. Jako dyrektor wykorzystywał każdą okazję, by mnie upokorzyć. Było ciężko...

Rozpoczęła pani edukację muzyczną u sławnych profesorów i coraz więcej koncertowała. Czemu więc myślała pani o samobójstwie?

- Zawodowo pięłam się w górę, ale życie prywatne na tym cierpiało. Marzyłam o rodzinie, dzieciach. W stolicy czułam się ciągle obca. Tymczasem Andrzej zadzwonił niespodziewanie i zaprosił mnie na Kaszuby do leśniczówki na sylwestra. Pojechałam, by się ostatecznie dowiedzieć, że nie jest mną zainteresowany. Po powrocie jeszcze gorsza niespodzianka. Moje walizki spakowane, musiałam się w trybie natychmiastowym wyprowadzić z wynajmowanego mieszkania. Nowy Rok, wieczór, ludzie otrzepują się z confetti, a ja spaceruję po mroźnej Warszawie, która najwyraźniej mnie nie chce. Czuję się odepchnięta, niepotrzebna. Na moście Poniatowskiego przechyliłam się przez barierkę, sprawdzając, czy gdy skoczę, to mam stuprocentową pewność, że to koniec... Nie wiem skąd pojawił się ten stary człowiek o kuli. "Dziecko, zaufaj życiu, człowiek jest silny, tylko o tym nie wie" - powiedział. Zaufałam.

Życie przyniosło wspaniałe piosenki, nagrody, programy, kabaret "Pod Egidą", jednym słowem popularność...

- W latach 70. rzeczywiście miałam bardzo dobry czas. Wtedy z kolei dochodziły do mnie plotki, że mam romans z Mariuszem Walterem, wówczas naczelnym Studia 2, albo z Janem Krzyżanowskim, mężem Sławy Przybylskiej. Kiedyś, gdy weszłam do garderoby, w której przebywało kilka ważnych osób i nagle zapadła cisza, nie wytrzymałam. "A nie przyszło wam do głowy, że ja po prostu mam talent i umiem śpiewać?" - wykrzyknęłam. Ze Sławą Przybylską, owszem, piłam jej zdobyczny koniaczek za kulisami. Dostała go od kogoś w prezencie, a my z Grażyną Łobaszewską przekonałyśmy ją, że to ratunek na nasze niskie ciśnienie.

Gwiazdy za kołnierz wtedy nie wylewały. Dużo się mówiło o imprezach.

- A dziś się nie mówi? To chyba nie zmieniło się. Tyle że wówczas używki były w mniejszym wyborze i trudniej dostępne.

W pani życiu pojawił się wkrótce ten wymarzony mąż...

- Nawet dwóch... Niestety moje pierwsze małżeństwo rozpadło się i było w tym sporo mojej winy. Miałam 22 lata i choć marzyłam o rodzinie, wtedy jeszcze do niej nie dorosłam. No, ale mam z niego dorosłą już córkę Justynę, pracowitą, mądrą i dojrzalszą ode mnie pod wieloma względami.

Ale obecnego małżeństwa wielu pani zazdrości...

- Po kilku pomyłkach zaczęłam "oswajać samotność", choć nie nadaję się na singielkę. Z Janem (Magdziakiem, red.) poznaliśmy się dawno. On, weterynarz, komentował pokazy tresury owczarków niemieckich, ja miałam koncert. Spędziliśmy razem miły dzień, lecz gdy zapragnęłam, żeby został, oznajmił, że nie jest wolny. Ale kiedy spotkaliśmy się ponownie, był po rozwodzie. Zaproponował wspólną przyszłość. Poprosiłam, żebyśmy dali sobie trochę czasu. "Oszalałaś! Zbyt wiele go przetrwoniliśmy. Nie zdążymy się sobą znudzić" - odpowiedział. I słowa dotrzymuje. Mój "łysy anioł" jeździ ze mną w trasy i kupuje mi kwiaty bez okazji. To mężczyzna z gatunku, którego już nie ma.

Szkoda, że dziś tak rzadko panią oglądamy.

- Do audycji i programów telewizyjnych bywa się zapraszanym. Przecież nie siądę z transparentem z napisem, że nieźle śpiewam, pod gmachem TVP. Jest jak jest. Ale mam co robić. Od ponad 20 lat piszę anegdoty o kolegach artystach, wydaję książki, gram u Krystyny Jandy. Pod szyldem Old Spice Girls razem z Emilią Krakowską i Barbarą Wrzesińską występujemy w kabarecie.. Wykorzystujemy teksty znakomitych twórców, jak Tuwim, Hemar, Brecht, Czubaszek i Korpolewski.

Dużo koncertowała też pani z legendarną Hanką Bielicką.

- Kiedy zaproponowała mi prowadzenie, jak to nazwała, pożegnalnych recitali, benefisów, przyjęłam te propozycje bez wahania. Może to błąd, bo świeciłam światłem odbitym, ale nie uznaję tego czasu za stracony. Setki przejechanych razem kilometrów, tysiące przegadanych i prześmianych się razem godzin, zwierzeń i refleksji nad życiem. Podpatrując ją, uczyłam się rzetelności w zawodzie. Wszelkie niewygody traktowała po trapersku. Widząc kiedyś, że połykam łzy upokorzenia, nie mogąc się obrócić za ekranem w kinie w małej miejscowości, poklepała mnie w ramię. "Stanisławska, nie rozklejaj się. Pamiętaj, że moja rodzina jechała trzy miesiące w bydlęcym wagonie do Kazachstanu. Maluj krechy, usta na czerwono, i łubu dubu na scenę" - powiedziała.

No i jest pani na tej scenie ponad czterdzieści lat...

- Mój zawód dostarczył mi wiele wrażeń i czuję się przez życie wyróżniona. Z Andrzejem Zauchą i zespołem Dżamble przemierzaliśmy ukraińskie zamarznięte stepy, by radować polskich robotników w bazach na odludziu. Warunki ekstremalne. Sale grzane dmuchawami do tynków i głuche oklaski dłoni w rękawicach. Pamiętam łzy naszych emigrantów, kiedy w osiemdziesiątym roku występowałam w USA z kolegami o wielkich nazwiskach, przemycając ze sceny dużo pięknych słów o nadziei. Piłam kawę z Osiecką w jej żoliborskim domu i śpiewałam kompozycje Nahornego, specjalnie dla mnie napisane. Ściskałam dłonie najważniejszych ludzi w państwie. Jednak najbardziej istotne dla mnie jest nie to, co ja czułam, ale co poczuli inni przez to, co robię. Mam wiele dowodów wdzięczności za wszystkie te emocje. Dlatego nie wysłałam jeszcze marzeń zawodowych na emeryturę. Gwiazdą nie umiałam i nie umiem być. Ale chciałabym jeszcze parę lat pocieszyć się satysfakcją, jaką daje scena...

Rozmawiała: Małgorzata Puczyłowska

***

Zobacz więcej materiałów:

Nostalgia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama