Reklama
Reklama

Krystyna Feldman: 70 lat czekała na główną rolę

Krystyna Feldman (†91 l.) zagrała wiele ról, ale na tę największą musiała poczekać naprawdę długo. W jej życiu prywatnym też nie zawsze było kolorowo. Najszczęśliwszy okres w jej życiu zaczął się, gdy wyjechała do Katowic. Aktorka związała się wówczas ze starszym od niej o 31 lat Stanisławem Brylińskim. Niestety, nie było im dane długo cieszyć się wspólnym szczęściem...

Urodę miała "niełatwą" i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. "Nigdy nie miałam fałszywych apetytów, nie chciałam grać Julii i Ofelii, bo po prostu warunków na to nie miałam. Nie byłam śliczną dziewczyną pszennowłosą, z rozmarzonymi niebieskimi oczami" - mówiła o sobie Krystyna Feldman.

Miała za to talent, odziedziczony po ojcu, słynnym aktorze Ferdynandzie Feldmanie, a także jego siłę charakteru, dzięki której ze statysty, lokaja i halabardnika awansował na głównych bohaterów sztuk szekspirowskich i fredrowskich, granych w lwowskich teatrach. Niestety, tak naprawdę nie zdążyła go poznać, bo zmarł na cukrzycę, gdy miała zaledwie trzy lata.

Reklama

Dziesięć lat później matka wyszła za mąż za emerytowanego wojskowego, Austriaka Mayera, który nie tylko nie lubił pasierbicy (z wzajemnością), ale chciał się jej szybko pozbyć z domu, dając tzw. praktyczny zawód. Skończyło się buntem Krystyny, ucieczką z bursy szkoły handlowej i skandalem, bo o zaginięciu uciekinierki powiadomiono policję.

Matka, śpiewaczka, zrozumiała, Krystyna że natury nie da się oszukać. Zaprowadziła córkę do reżysera Janusza Strachockiego, prowadzącego studio aktorskie, by orzekł, czy oprócz marzeń artystycznych Krystyna ma też talent. Oświadczył, że powie prawdę z całą szczerością ze względu na pamięć o panu Ferdynandzie. "Jeśli nie jest zdolna, to nie będziemy nazwiska paskudzić" - stwierdził.

Okazało się, że nie ma powodu do obaw. Krystyna ukończyła Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej w Warszawie i jako pełnoprawna aktorka mogła w 1937 r. zagrać bohatera "Kwiatu paproci" na scenie Teatru Miejskiego we Lwowie, gdzie przed laty sukcesy odnosił jej ojciec. Najczęściej obsadzano ją, tak jak w debiucie, w rolach... chłopców. Kiedyś poprosiła matkę, by wstawiła się za nią u dyrektora, bo chce zagrać dziewczynę. "Siedź cicho i graj, co ci dają. Nie ma małych ról, tylko są mali aktorzy" - usłyszała w odpowiedzi.

Przed wojną przeżyła jeszcze wielką fascynację aktorem Jerzym Śliwą, zjawiskowo - jak twierdziła - przystojnym. Dostała też angaż (i obietnicę wysokiej gaży) w teatrze w Łucku na Wołyniu. A potem wszystko rozsypało się jak domek z kart. Najpierw była sowiecka, potem niemiecka okupacja.

Pani Krystyna wróciła do Lwowa, gdzie wstąpiła do AK. Była łączniczką, przenosiła meldunki i broń, głównie na trasie Lwów - Zimna Woda. Kiedyś, jak to określiła, spotkała się z kostuchą. Zbliżał się niemiecki patrol, a jej z koszyka wypadł pistolet. Tylko dzięki przytomnemu nastolatkowi, który to zauważył, zdążyła go na czas ukryć.

Po przejściu frontu lwowscy Polacy szybko stracili nadzieję na powrót do w miarę normalnego życia. W mieście zaczęły się rządy NKWD. Krystyna Feldman wraz z zespołem teatralnym wyjechała do Katowic. To był początek jej wędrówek po całym kraju i... sześciu najszczęśliwszych lat w życiu.

Czytaj dalej na następnej stronie

Spotkanie w Opolu ze starszym o 31 lat aktorem i reżyserem Stanisławem Brylińskim zaowocowało wielkim, wzajemnym uczuciem. Uchodzili za małżeństwo, pilnowała tego matka Krystyny, ale tak naprawdę na ślub nie mieli szans, bo Bryliński był uwikłany w przewlekłą sprawę rozwodową. Byli ze sobą 6 lat, do nieoczekiwanej śmierci aktora.

Pani Krystyna robiła wszystko, żeby go uratować, gdy zachorował, kupowała na czarnym rynku rzadkie antybiotyki, ale przegrał walkę z zapaleniem opon mózgowych. "Najpiękniejsze było to, że do końca byliśmy w sobie cudownie zakochani. Nie widziałam poza nim świata. Po nim nie zainteresował mnie już żaden mężczyzna" - mówiła po latach.

Często się przenosiła. Grała w Łodzi, Warszawie, Krakowie, aż w końcu trafiła do Poznania, który - wbrew pierwotnym obawom (miasto bez zieleni, nieprzyjazne wobec artystów, ludzie bez poczucia humoru) - uznała za swoje miejsce na Ziemi. Przyjechała tam uboższa o tapczan. Mebel, "garb", z którym jeździła po całej Polsce, odsprzedała przed przenosinami do Poznania koleżance, a sobie zostawiła tylko rower. "Bardzo długo mi służył, aż w końcu się rozleciał" - wspominała.

Mieszkała w hotelach i wynajętych pokojach. W końcu dostała własne mieszkanko. Zdaniem znajomych przypominało ono celę mniszki. Żadnych rzeczy zbędnych. No, może oprócz papierosów. Paliła od 17. roku życia, zwykle pół paczki dziennie. "Nie mam komórki ani tego diabła komputera - żartowała. - Gospodarstwa nie prowadzę. Jeżeli jem 5 dekagramów szynki, to mi lodówka nie jest potrzebna. Nie chcę być niewolnikiem rzeczy".

Jeszcze gdy pracowała w Łodzi, dostała pierwsze propozycje filmowe. Grała w "Pamiątce z Celulozy", "Kapitanie Sowie na tropie", "Głosie z tamtego świata". Potem w kilkudziesięciu filmach kinowych i telewizyjnych stworzyła niepowtarzalne kreacje, ale zawsze jako bohaterka drugiego planu. Popularność i sympatię widzów przyniosła jej rola babki Rozalii w "Świecie według Kiepskich", którą grała przez 6 lat.

Kiedy miała 88 lat, zgłosił się do niej reżyser Krzysztof Krauze z zaskakującą propozycją - tym razem głównej roli w jego filmie "Mój Nikifor". "Reżyser powiedział, że tylko dwie osoby mogłyby to zagrać - Woszczerowicz, ale on nie żyje - i ja. Miałam moment zaskoczenia i strachu, bo to był szalony pomysł" - wspominała aktorka. Zagrała rewelacyjnie łemkowskiego, schorowanego malarza prymitywistę. Film obsypano nagrodami.

"»Mój Nikifor« traktuje o tym, co najważniejsze w życiu. O godności ludzkiej, o przyjaźni i o tym, że warto rozglądać się wokół, a nie pędzić na oślep, bo prawdopodobnie, a nawet na pewno, takich Nikiforów chodzi koło nas wielu - mówiła p. Krystyna. - Miał pięknie skomponowany własny świat. I nic go z niego nie wytrącało: ani bieda, ani pogarda ludzi, ani ułomności, z jakimi przez całe życie się zmagał. Nikifor wzbijał się na wyżyny człowieczeństwa".

Była wdzięczna losowi za tę szansę ukazania pełni talentu. Jej pogody ducha nie naruszył nawet napad rabunkowy, który przeżyła, gdy pracowała na planie "Mojego Nikifora". Sprawcom wybaczyła. Uważała, że to jej obowiązek jako chrześcijanki, bo była osobą głęboko wierzącą. Mówiła, że jest katoliczką i optymistką.

Kiedy zdiagnozowano u niej raka płuc, zrezygnowała z chemioterapii. 24 stycznia 2007 r. nie zjawiła się w teatrze. Pierwszy raz od lat. Zgodnie z jej życzeniem, pochowano ją w stroju, w którym grała swój ostatni monodram "I to mi zostało", na cmentarzu Miłostowskim w Poznaniu.

***

Zobacz więcej materiałów z życia gwiazd:





Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Krystyna Feldman
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy