Reklama
Reklama

Jacek Zejdler został znaleziony martwy. Przyczyna śmierci nadal nieznana

Wróżono mu karierę Zbyszka Cybulskiego, nazywano polskim Jamesem Deanem. Niestety, podzielił tragiczny los obu słynnych aktorów.

Nastoletnie dziewczyny szalały za nim, jego ekranowy image był niedościgłym wzorem dla ich kolegów. Nonszalancko przybrudzone koszule flanelowe, nieodłączne dżinsy i pasek z imponujących rozmiarów klamrą - ten styl, który w latach 70. królował na polskich ulicach, zawdzięczamy właśnie Jackowi Zejdlerowi i serialowi "Stawiam na Tolka Banana".

Sam aktor był typowym przedstawicielem ówczesnej "bananowej młodzieży". Pochodził z dobrego domu. Ojciec adwokat i mama lekarka byli szanowanymi przedstawicielami łódzkiej elity. Miał dostęp do zachodnich ciuchów i płyt, uczył się angielskiego, by móc zrozumieć teksty popularnych piosenek.

Reklama

Doskonale pamięta to jego kolega z filmowego planu, Filip Łobodziński. "On miał taki zeszycik, w którym były słowa hitów Beatlesów. Dla mnie było obojętne, co się śpiewa, słowa to jak rytm bębnów. I oto nagle odkryłem, że słowa są ważne. I pewnie dlatego teraz tłumaczę piosenki" - wspomina.

Znajomi doceniali także jego poczucie humoru. Jacek był wielkim fanem ITR, czyli nadawanego w Programie Trzecim PR Ilustrowanego Tygodnika Rozrywkowego. "Nie słuchasz ite-e-ru? To pół życia tracisz" - mawiał.

Na ekranie zadebiutował jako 11-latek niewielką rolą w "Niewiarygodnych przygodach Marka Piegusa", ale dopiero w serialu Stanisława Jędryki o Tolku Bananie z 1973 r. pokazał pełnię swoich możliwości (choć głos granej przez niego postaci - podszywającego się pod Tolka Szymka Krusza - podłożył Andrzej Seweryn). Nikogo więc nie zdziwiło, gdy za pierwszym podejściem otrzymał indeks łódzkiej Filmówki. Był lubiany przez kolegów, nie zadzierał nosa. I lubił korzystać z życia.

"Był moim najlepszym przyjacielem z roku. Pierwsze papierosy, pierwsze wino, pierwsze dziewczyny... Nazywali nas harcerzami, bo się pakowaliśmy w różne dziwne rzeczy. Pamiętam, że chodziliśmy wtedy po korytarzach w rozpiętych butach zimowych, których sprzączki musiały pobrzękiwać. Profesor Mirowska nienawidziła tego. Często też, rozebrani do pasa, toczyliśmy pojedynki szermierskie. Krew aż tryskała, to nie były takie hop-siupy jak dziś. Regularna krew i blizny..." - wspominał Andrzej Wichrowski, później aktor Teatru im. Jaracza w Łodzi.

Pomagał opozycji

Czasy studenckie Jacka Zejdlera to nie tylko zabawa. Gdy pojawiła się okazja, by walczyć w słusznej sprawie, natychmiast z niej skorzystał. Związał się z łódzkim środowiskiem Komitetu Obrony Robotników. Zbierał podpisy pod listem do Sejmu, w którym domagano się zwolnienia z więzień robotników zatrzymanych po wydarzeniach w Radomiu i Ursusie w 1976 r.

"Nie było nas w Łodzi wielu. Pomagali nam studenci, m.in. z polonistyki, fizyki, biologii. Zapamiętałem też dwójkę młodych ludzi, którzy studiowali w Szkole Filmowej. Przynieśli bardzo dużo podpisów. Tymi studentami byli Jacek Zejdler i studentka reżyserii, nieżyjąca już Natasza Czarmińska" - wspominał Józef Śreniowski, członek KOR.

Młody gwiazdor był idealistą, ale bardziej niż polityka interesował go teatr studencki, o którym zresztą napisał pracę magisterską.

"Związał się z nami z powodu moralnego sprzeciwu. On szukał swojego miejsca w życiu..." - wspominał młodszego kolegę Śreniowski. 

Wielki napis: KOR

Zaraz po obronie dyplomu Jackowi zaproponowano etat w jednej z ważniejszych scen kraju, Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi. Publiczność oklaskiwała go m.in. w roli Gustawa w "Ślubach panieńskich" Fredry.

"Pięknie zagrał tego Gucia. Nie był za wysoki, ale na scenie był pełen wdzięku, bardzo zabawny. Prywatnie robił wrażenie człowieka spokojnego, z poczuciem humoru" - wspominała Zejdlera aktorka Barbara Wałkówna.

"Miał może metr siedemdziesiąt, ale był przystojniakiem. Taki drobny, ładny amant" - potwierdzał jej słowa Waldemar Kotas, także aktor. Był lubiany przez kolegów z teatru. Zagrał w młodzieżowym filmie "Inna" Anny Sokołowskiej. Niestety, wszystko, co dobre kiedyś się kończy.

Dla Jacka początkiem zmian na gorsze było objęcie funkcji dyrektora teatru przez Bogdana Hussakowskiego. Między panami nie było chemii. Po korytarzach krążyły plotki o tym, że solą w oku nowego szefa było zaangażowanie aktora w działalność opozycji.

Jak wspomina jeden z jego znajomych, nie krył się ze swoimi poglądami: "Wystawiano spektakl z czasów rzymskich, tytułu nie pamiętam. Jacek z kolegami na ścianie sceny umieścił wielki napis: KOR...". W końcu został zwolniony. Z aspirującej gwiazdy z dnia na dzień stał się bezrobotnym. Zagrał co prawda jeszcze w 1979 r. niewielką rolę w serialu Jerzego Hoffmana "Do krwi ostatniej", ale to nie była stała praca. W końcu dzięki pomocy i gorącej rekomendacji znajomych zatrudniono go w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu, mieście, z którego do Łodzi trafił Hussakowski.

Zejdler odebrał to jako degradację. W dodatku w rodzinnym mieście zostawił żonę. Już wcześniej mieli kłopoty, ale przeprowadzka była kroplą, która przelała czarę goryczy. Jak opisał to jeden z jego znajomych - ukochana "puściła go kantem". Wrażliwy chłopak z trudem znosił także notoryczne nękanie przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Odwiedzali go w domu, czuł się stale obserwowany. Władzom najwyraźniej przeszkadzało, że był widoczny.

"Podpisywał protesty, brał bibułę dla aktorów i studentów, przychodził na opozycyjne zebrania salonu do Jacka Bierezina. To były takie ostre balangi podbudowane antysocjalizmem. No i przywoził nam z enerdówka tusz, którym mogliśmy wypisywać antyrządowe hasła" - opowiadał jeden z działaczy, Tomasz Filipczak.

Pozostała rola Tolka

W Opolu mieszkał zaledwie kilka miesięcy. Zaczął próby do "Wojny chłopskiej" Jonasza Kofty. Nie był jednak szczęśliwy, przestał się też dogadywać z dyrektorem teatru Bogdanem Cybulskim. Ponoć pokłócili się podczas zakrapianej imprezy sylwestrowej. Krótko po niej, 2 stycznia 1980 r., niespełna dwa tygodnie przed jego 25. urodzinami, znaleziono Jacka Zejdlera martwego.

Nie wiadomo, czy sam zakończył swoje życie, czy też - jak do dziś wierzą niektórzy z jego znajomych - pomogła mu w tym SB. "Zapukała do mnie sprzątaczka. 'Ten pani młody przyjaciel aktor nie otwiera drzwi, a tam czuć gaz' - mówi. Telefon na milicję i do pogotowia gazowego. Leżał w śpiworze przy otwartym piekarniku. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Ale pamiętał o tym, żeby wykręcić korki, żeby dzwoniąc do drzwi, nie spowodować wybuchu" - wspomina tragiczne chwile, których była świadkiem, Wanda Wieszczycka, aktorka i koleżanka Zejdlera.

Po mieście krążyły też inne mniej lub bardziej fantastyczne wersje jego śmierci: że zginął w wypadku samochodowym, utopił się w Wiśle albo na Mazurach. Przyjaciele aktora do dziś są niepocieszeni. Uważają, że gdyby żył, zostałby zapewne drugim Cybulskim albo Holoubkiem.

W ostatnim filmie, w jakim wystąpił, "Wesela nie będzie" z 1978 r., wcielił się w rolę odratowanego samobójcy. "Myślę, że był zbyt wrażliwy, delikatny, nie wytrzymał ciśnienia..." - twierdzi jeden z jego kolegów.

Rola w "Stawiam na Tolka Banana" pozostała jego najbardziej znaną. Nawet w nekrologu pojawiły się słowa serialowej piosenki o dziurawych kamaszach i starej koszuli...

***

Zobacz więcej materiałów:

Życie na Gorąco Retro
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy