Reklama
Reklama

Jacek Kawalec: Niczego w życiu nie żałuję

Jacek Kawalec (56 l.) zdobył popularność dzięki programowi "Randka w ciemno". Na długie lata został jednak zaszufladkowany, tracąc wszystkie interesujące propozycje filmowe. Jego dzieciom także nie było łatwo. Córka nie zrobiła kariery w telewizji, gdyż zarzucano jej, że wszystko załatwił znany ojciec. Zdecydowała się wyjechać z kraju.

Ostatnio został pan Joe Cockerem.

Jacek Kawalec: - Można powiedzieć, że wcielam się w jego postać w sensie aktorskim, ale przede wszystkim wokalnym. Dla fanów Joe Cockera stworzyłem 1,5-godzinne muzyczne show, w stu procentach grane i śpiewane na żywo. Zaprosiłem kilkunastu znakomitych muzyków, którzy są w stanie odtworzyć ze mną atmosferę autentycznych koncertów mistrza. Cocker to moja fascynacja jeszcze z lat wczesnej młodości. Ale koncertuję też z mniejszym projektem - "Muzyczne twarze Jacka Kawalca". Śpiewam ekstremalnie różnymi głosami, np. Stinga czy Louisa Armstronga.

Reklama

Kończy pan z aktorstwem?

- Absolutnie nie. Grywam role w produkcjach telewizyjnych i na scenach całej Polski. Przyznaję, że poważnie zaczynam tęsknić za instytucjonalnym teatrem, w którym grywa się np. Szekspira.

Podobno na początku kariery miał pan zagrać Hamleta.

- Wielki reżyser Kazimierz Dejmek miał pomysł obsadzenia mnie w tej roli. Zaczęliśmy nawet próby. Do premiery jednak nie doszło. Po latach dowiedziałem się, że powodem był konflikt z inną wielką postacią teatru, Niną Andrycz. Dejmek miał pomysł pokazania Hamleta jako człowieka niedojrzałego. Ja wtedy rzeczywiście wyglądałem jak dzieciak. Pani Nina zażądała roli matki Hamleta. Z całym szacunkiem dla jej posągowej urody, w 1987 roku bardziej wiarygodna byłaby jako moja babcia. Dejmek przerwał próby i tak oto kłótnia wielkich ludzi teatru pozbawiła "małego" Kawalca życiowej roli.

Za to poprowadził pan program "Randka w ciemno".

- Przyzna pani, że to totalnie inna rola. Mówię rola, bo prowadzenie tego programu potraktowałem jako zadanie aktorskie. Przyszedłem na casting. Wybrali mnie i tyle. Nie miałem pojęcia, że zyskam dzięki temu popularność i jednocześnie stracę na długie lata ciekawe propozycje filmowe, które wtedy urwały się prawie z dnia na dzień.

Żałuje pan dziś tej roli?

- Nie żałuję niczego. Tylko przyszłość jest wolna od błędów. Błędem byłoby przejmowanie się tym, co nam koło nosa śmignęło.

Dzieci nie chciały pójść pana drogą?

- Córka Kalina, jako maturzystka, miała pomysł, by studiować w szkole teatralnej. Ja jej odradzałem. Dziś myślę, że chyba źle zrobiłem, bo każdy sam musi się przekonać, czym jest życie. Ale wtedy chciałem jej oszczędzić losu moich utalentowanych koleżanek, które frustrowały się, czekając na swoje pięć minut, które może nigdy nie nadejdzie. Kalina zdecydowała się na dziennikarstwo na UW. W trakcie studiów zaczęła pracować w Polsacie, w TVN. Dochodziły ją słuchy, że tata jej pomógł, choć ja nie miałem z tym nic wspólnego. Wyjechała więc do Londynu. Ciężko pracowała, żeby się utrzymać. Była kelnerką, menedżerką restauracji. Od paru lat pracuje w branży filmowej organizując produkcję. Wszystko zawdzięcza sobie. Przyłożyła swoją rękę do Oscara za efekty wizualne do filmu "Księga dżungli".

A syn?

- Kajetan w tym roku zrobił maturę, dostał się na logistykę mediów na UW. Latem pojechał do Kaliny, żeby kelnerowaniem w Londynie zarobić trochę grosza. Znalazł tam sobie uczelnię marzeń. Będzie studiował produkcję muzyczną. Żeby to się udało, musi zdobyć studencki kredyt, a studiując będzie pracować. Podoba mi się to, że moje dzieci poznają trud pracy fizycznej.

Pan też pracował fizycznie?

- Pod koniec lat 80. każdą przerwę wakacyjną teatru, czyli mniej więcej dwa miesiące w roku spędzałem w Norwegii lub w USA, pracując po 16-17 godzin na dobę.

Miał pan etat w teatrze...

- Który dawał mi 10-12 dolarów na miesiąc. Po "wakacjach" w Stanach przywoziłem 3-4 tysiące. Ale taka praca: w fastfoodzie, na farmie, budowie czy w myjni samochodowej dawała mi nie tylko solidne pieniądze. To był bagaż życiowych doświadczeń, który przydaje mi się do dziś w pracy aktora. Oczywiście kasa była głównym motywem, bo mieliśmy już małe dziecko, a nie mieliśmy mieszkania. Zarabiałem, żeby mieć za co zrobić kosztowną przebudowę strychu na mieszkanie, w kamienicy na Saskiej Kępie.

Który w późniejszych latach przysporzył tylu zmartwień.

- Budując całkiem nowy dach i podnosząc większość ścian i kominów o kilka metrów, stworzyliśmy piękne mieszkanie w prestiżowej dzielnicy Warszawy. Mieliśmy na to wszystkie pozwolenia i dokumentację... Kilka lat później powstały wspólnoty mieszkaniowe i władze miasta stwierdziły, że nasze mieszkanie jest częścią wspólną kamienicy. Minęło 20 lat biurokratycznej mitręgi i procesów sądowych, zanim legalnie weszliśmy w posiadanie czegoś, co sami stworzyliśmy. A i tak musieliśmy za to zapłacić jeszcze ok. 150 tys. zł. Największym jednak kosztem było zdrowie mojej żony. Przypłaciła to poważną chorobą.

Jesteście razem kilkadziesiąt lat. Jakaś recepta?

- Nie ma recepty. To, że ludzie są ze sobą długo, jeszcze nie znaczy, że związek jest udany. U nas to eksperyment, który wprawdzie ma już 32 lata, ale wciąż trwa. Udało nam się wychować dzieci. Teraz przed nami kolejny ostry zakręt. Boję się syndromu pustego gniazda. Czy uwagę, którą poświęcaliśmy dzieciom będziemy teraz w stanie przenieść na siebie wzajemnie? Naszą wspólną pasją są podróże. Ale czy znajdę na nie czas? Życie zawodowe wciąż mnie goni, a strasznie trudno mi z niego zrezygnować i to nie tylko z powodów ekonomicznych. Bez pracy czuję się jak bez tlenu.

Chciałbym wspierać Asię w jej zawodowych sukcesach. Kiedyś tworzyliśmy razem. Mamy wspólny sukces na festiwalu widowisk tv "Róże Mountreux". Teraz wiem, że ona chce pracować na własny artystyczny rachunek. Ma do tego prawo. Wierzę w jej sukces, bo znam jej wielki potencjał. Chciałbym, żeby świat się na niej poznał. Jest skromną osobą i nie cierpi, kiedy cokolwiek mówię publicznie na jej temat. Każda taka wzmianka grozi awanturą. Ale... ja miewam taki sen i to jest mój sen, więc powiem. Śni mi się, że Asia odbiera Oscara za oryginalny scenariusz filmowy i dziękuje rodzinie za wsparcie. Wiem, że przy jej zdolnościach taki sen może się kiedyś spełnić, ale to nie jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, czy udałoby mi się ją namówić, żeby w ogóle poleciała do tego Los Angeles.

***

Zobacz więcej materiałów o gwiazdach:


Świat & Ludzie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy