Reklama
Reklama

Igor Kwiatkowski: Mam ciemniejszą stronę!

Kto by nie znał „Mariolki”? Igor Kwiatkowski (40), artysta kabaretowy, stworzył tę kultową już postać, obserwując ludzi dookoła: na ulicy, w autobusie. Zwłaszcza kobiety. Współzałożyciel kabaretu Paranienormalni rozstał się z nim w grudniu zeszłego roku, by kontynuować solową karierę. Prywatnie odpowiedzialny mąż i ojciec. W rozmowie z tygodnikiem "Świat i Ludzie" satyryk opowiada czy zawsze dopisuje mu dobry humor, a także dlaczego nie został kucharzem i muzykiem.

Świat i Ludzie: Mało kto wie, że zanim został pan "Mariolką", to zaczynał od kucharzenia!

Igor Kwiatkowski: Tak, z zawodu jestem kucharzem.

To może po kolei...

- Kucharzenie wzięło się stąd, że w życiu jak najdłużej starałem się nie stąpać twardo po ziemi. Żyłem muzyką.

To znaczy?

- Gdy byłem nastolatkiem, grałem w zespole na perkusji i pisałem teksty piosenek. Ja kocham śpiewać. Śpiewam cały czas. Może tego tak nie widać do końca w moich występach kabaretowych i estradowych, ale bardzo to lubię i kibicuję polskim muzykom; teraz też piszę teksty.

Reklama

Za młodu byłem z takich osób, które z zewnątrz uważane są za wesołków. Byłem więc klasowym wesołkiem, bo tak starałem się wkupić w łaski klasy. Ale w środku, jak większość nastolatków byłem kruchy. To był mój sposób na życie, ten humor. A zawód kucharza zdarzył się jakby po drodze, bo nie miałem na siebie pomysłu. Mogłem być, jak mój brat, mechanikiem. Ale wybrałem szkołę gastronomiczną. Po prostu jakiś zawód musiałem mieć.

I dlaczego nie pozostał pan kucharzem?

- Po szkole byłem raczej kiepskim kucharzem... Albo inaczej – to nie była moja miłość.

A co nią było?

- Pierwszą moją miłością jest muzyka, a kabaret drugą. Ale w momencie, gdy ważyły się moje losy, to uznałem, że rozśmieszanie idzie mi chyba lepiej.

Skąd pan bierze pomysły na te wszystkie żarty, anegdoty? Bo „Mariolka” wydaje się taka prawdziwa...

Biorę to z obserwacji.

- Te „dziewczyńskie” rozmowy, na przykład przy robieniu „pazurków” albo „łapek”, brzmią bardzo wiarygodnie. Bo ja mam w sobie pierwiastek kobiecy. Wychowanie głównie odebrałam od mamy, to ona sprawowała główną pieczę nade mną. Czuję kobiety, lubię je. W domu mam dwie: żonę i córkę. Fascynuje mnie świat kobiet, w nim się tak dużo dzieje. Męski świat to jest: „tak” – to „tak”. A „nie” – to „nie”. A u kobiet to zawsze jest coś między.

Albo: „tak” – to „nie”. A „nie” – to „tak”.

- "A ty nie rozumiesz...”, "Nie denerwuj mnie, idź sobie”... I w sumie swoją karierę oparłem na tych obserwacjach kobiet. Lubię obserwować ludzi, naśladować, jestem trochę taką papugą. Mnóstwo czasu poświęcam też na karmienie się „śmiesznymi rzeczami”. Interesuje mnie to, staram się być na bieżąco z komediami, czy w ogóle z takimi rzeczami w Internecie. By wiedzieć, jak współcześnie opowiada się dowcip.

A co z gotowaniem?

- Uwielbiam gotować. Gotuję w domu. Czasem widać to na wadze, że się zaokrąglam, właśnie po takich kilku dniach, gdy ugotowałem coś dobrego. I potem wyjadam to po 22, z garnka czy z patelni.

A co żona lubi z pana menu?

- Ostatnio jesteśmy w takim rodzinnym rozdwojeniu, bo przestałem jeść mięso i nabiał. bardzo mi to dobrze robi, świetnie się czuję, mam więcej energii. A dzieci lubią jednak taką tradycyjną kuchnię, jakiś kotlecik chrupiący, frytki. Ale nie katujęich jakąś wegańską dietą.

A w domu ma pan autorytet? Dzieci pana słuchają?

- Staram się, z różnym powodzeniem, być tym ojcem. Z autorytetem. Chociaż nie zawsze mi to wychodzi. Bo dzieci znają mnie z mediów, znają z tego wygłupiania. Trudno więc być czasem autorytetem w domu, gdy człowiek zakładał kobiece ciuchy (śmiech).

Prowadzący program rozrywkowy „Śpiewajmy razem – All together Now” to było pana kolejne wcielenie?

- Tak. To ekscytujące, wyjście z tak zwanej strefy komfortu. Stu jurorów, ludzi reprezentujących między innymi pop, rock, operę, hip-hop, musical, disco polo... Świetnie wymyślone. Czysta rozrywka. Skoro mamy nieść rozrywkę, radość, wzruszenie, wszystkie te emocje, o które chodzi w tego typu programach – wszystko tu zawarto.

Doświadczenie kabaretowe pomogło?

- Można wręcz mówić o „zakazie” mówienia dokładnie tego, co zawarto w scenariuszu (śmiech). To znaczy – bycia sztywnym prowadzącym. Tylko „przepuszczać” to przez siebie, być sobą. To naprawdę fajne.

Co pana ostatnio zaskoczyło?

- Zaskakują mnie media społecznościowe. Widzę tam czasem, jak ktoś z publiczności z sympatii próbuje i lubi skracać dystans. To mnie trochę bawi, a trochę nie. Bo to tak jakbym zaprosił trochę ludzi do domu, a ktoś poszedł do kuchni i grzebał po szafkach – tak bym to porównał (śmiech). Kocham publiczność. Kocham ludzi. Ale chciałabym zachować też jakąś higienę. Ale to też taki zawód – to jak z muzykami: trzeba uczyć się tak żyć, w tym z krytyką.

A tak na co dzień, czy pan jest wesoły w ogóle?

- Jestem wesoły. Ale mam oczywiście tę ciemniejszą stronę, melancholijną. Ale ją zostawiam dla siebie. Bo publiczność za co innego mnie lubi i czego innego oczekuje.

Rozmawiała Anna Ratigowska


Świat & Ludzie
Dowiedz się więcej na temat: Igor Kwiatkowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy