Reklama
Reklama

Ewa Demarczyk: Jej łzy kruszyły najtwardsze serca

Ewa Demarczyk (78 l.) była pewna, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Wydarzenia z początków 1982 roku tylko ją w tym utwierdziły...

Tamta zima była wyjątkowo mroźna. Ludzie zakładali grube kożuchy, opatulali się szalikami i wszystkim, co kto miał. Zresztą wieczorami, kiedy było najchłodniej, nikt nie wychodził z domu. Niedawno wprowadzono stan wojenny i obowiązywała godzina policyjna, uniemożliwiająca poruszanie się najpierw od 19, a później od 22 do 6 rano.

Niepodporządkowanie się tym zarządzeniom skutkowało aresztowaniem przez ZOMO, które patrolowały ulice. Ale Ewa Demarczyk początkowo się tym nie przejmowała. Bardziej obchodził ją remont, który akurat przeprowadzała w swoim mieszkaniu. Tym bardziej że czekało ją wielkie sprzątanie po malarzach. Panował po nich niezły bałagan. Dali nogę, kiedy tylko poczuli w rękach gotówkę, zostawiając artystkę z porozrzucanymi wszędzie gazetami, zużytymi pędzlami i plamami po farbie na drewnianej podłodze, które musiała teraz zmywać.

Reklama

Ponieważ wyłączono telefony, nikt ze znajomych nie mógł się do niej dodzwonić. Dopiero po południu kolega grający z nią w zespole pomyślał o tym, że powinien porozmawiać o koncertach, które z powodu sytuacji w kraju zostały odwołane. Wszedł więc do starej krakowskiej kamienicy i zaczął najpierw delikatnie, a potem coraz mocniej pukać do drzwi.

Trochę czasu minęło nim w nich stanęła. Omiotła intruza nieprzytomnym wzrokiem, który wskazywał na to, że w sprzątaniu pomagał jej jakiś mocniejszy trunek. Kiedy usłyszała od kolegi, że wprowadzono stan wojenny, nie bardzo rozumiała, o co chodzi. Dopiero dłuższe tłumaczenie muzyka sprawiło, że zaczęła zastanawiać się, co robić.

Sytuacja była poważna. Wprowadzono cenzurę i o występach nie mogło być mowy. Pierwszy wieczór spędzili z przyjaciółmi, wymieniając się informacjami, kogo aresztowano i kto jest zagrożony. Zajęło im to całą noc, więc z powrotem do domu artystka nie miała większego problemu. Gorzej było z innymi wieczorami. Takimi jak ten 14 lutego 1982 roku. To wtedy zaczęła samą siebie postrzegać jako osobę ze wszech miar odważną.

Jak wiele innych wieczorów, spędzała go u przyjaciółki. Kiedy zakończyła się biesiada, uparła się, by wracać do domu. Mimo licznych próśb nie dała sobie za żadne skarby wytłumaczyć, że powinna położyć się do łóżka, a nie iść przez cały Rynek, narażając się na spotkanie z milicjantami.

W końcu po nieudanych pertraktacjach, przyjaciółka zdecydowała się odwieźć ją do domu samochodem. Liczyła na to, że zomowcy nie będą kontrolować prywatnego auta, bo po pierwsze niewiele osób miało je wtedy, a po drugie jak już ktoś miał i jeszcze nim jechał w nocy, to pewnie dostał odpowiednie zezwolenie. Jednak przyjaciółka Ewy się przeliczyła.

Gdy tylko wyjechały za róg jej domu, zobaczyła dwóch funkcjonariuszy, którzy machali lizakiem. Zamarła z przerażenia. A to dlatego, że w tym momencie uświadomiła sobie, iż jej bagażnik wypełniony jest od dołu do góry nielegalnymi gazetkami i ulotkami, które przywieźli do niej studenci, prosząc o przechowanie. Zapomniała je przenieść do mieszkania, choć przecież planowała to zrobić od razu. Ale wpadła Ewa i tak zawróciła jej w głowie swoimi opowieściami, że inne sprawy zeszły na dalszy plan. I teraz mogły mieć poważne konsekwencje.

Maria zatrzymała samochód i spojrzała na przyjaciółkę, która drzemała na przednim siedzeniu. Wiedziała, że sporo wypiła i że nie ma co liczyć na jej pomoc. Ale jednak krzyknęła jej nad uchem, żeby coś zrobiła, bo milicjanci zaraz znajdą bibułę. Ewa bez słowa się wyprostowała, otworzyła drzwi i stanęła przed mężczyznami w mundurach, niemal im salutując. Następnie zaczęła im opowiadać o swoim ostatnim koncercie, podczas którego ludzie byli tak wzruszeni, że płakali.

Tak się tym wspomnieniem rozczuliła, iż jej samej łzy stanęły w oczach. Głośny szloch artystki sprawił, że spanikowani zomowcy zaczęli ją przepraszać i niemal na siłę wsadzili do samochodu, żeby już przy nich nie ryczała. Kiedy zamknęła drzwi auta, była już trzeźwa.

Kazała przyjaciółce zaparkować pod swoim domem, otworzyła bagażnik i zaczęła wnosić nielegalne pisma na górę. Spaliły je w ustawionej na środku kuchni miednicy. Przez kolejnych kilka dni czuć był w świeżo wyremontowanym mieszkaniu swąd dymu. Później ilekroć poczuła podobny zapach, przypominała sobie, że nie ma sytuacji bez wyjścia, a ona ma na tyle odwagi, że zawsze sobie poradzi.

***


Zobacz więcej materiałów:

Rewia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy