Reklama
Reklama

Cezary Pazura wspomina małżeństwo z narkomanką: Z każdym dniem było coraz gorzej

Cezary Pazura w swojej autobiografii "Byłbym zapomniał" opisał, jak tak naprawdę wyglądało jego małżeństwo z Żanetą, pierwszą żoną. Kobieta z alkoholu płynnie przeszła w narkotyki, wciąż szukając czegoś mocniejszego - opiatów, kompotu, amfetaminy.

"Film jest o alkoholiczce. Ania Dymna gra główną rolę, a ty będziesz ją leczył, bo zagrasz terapeutę alkoholowego. Żeby dobrze przygotować się do roli, musisz iść do przychodni AA na Goplańską, tam poznasz pana Krzysztofa, prawdziwego terapeutę, i zobaczysz, jak on pracuje" — powiedziała do niego reżyser Barbara Sass-Zdort przed filmem "Tylko strach".

Poszedł. Dowiedział się tam wielu nowych rzeczy, o których nie miał pojęcia. Na przykład, że alkoholik chowa w różnych miejscach alkohol, przelewa sobie do buteleczek, miesza z perfumami, wiesza na sznurku za oknem, za kaloryferem... i nagle oblał go zimny pot! Doznał ponurego olśnienia. Przypomniał sobie, że przecież dziś rano, gdy wyrzucał śmieci, zauważył, że za koszem, tam gdzie szczotka, zmiotka i parę szmat, stała jakaś butelka. Alkoholu ciut na dnie.

Reklama

"Co to za butelka?" — zapytał. "A, chyba wyrzucałam do kosza i nie wycelowałam". A wczoraj, gdy wziął łyczek soku pomarańczowego żony, okazało się, że to wódka. "Jezu, tu jest alkohol". "O matko, musiałam się pomylić".

Zaczął świadome poszukiwania. Domowe śledztwo. W rzeczach dziecka pół butelki wódki. "Co to?" — próbował się dowiedzieć. "Nie wiem, może to ta pani, co tu sprzątała, zostawiła, nie mam pojęcia przecież". I tak w kółko. Wszędzie znajdował pokitraną wódkę. I teraz już wie, że w domu jest wielki problem. "Musimy porozmawiać, chuchnij" — jest dziewiąta rano.

"O co ci chodzi, drinka sobie wypiłam, przecież można". No, niby można, ale... Zaczęła płakać, że sobie z tym nie może dać rady. Łkała jak dziecko. Bo jego pierwsza żona też kiedyś była dzieckiem, dziewczynką, kobietą, matką, potem alkoholiczką. Myślał, że gdyby była trzeźwa, nigdy nikomu nie zrobiłaby żadnej krzywdy. A tak? "Nie martw się, jest genialny facet, który pomaga. Damy radę" — zaprowadził ją na terapię na Goplańską. Była zachwycona. On też.

Któregoś dnia do teatru przyszedł nagle pan Krzysiek, terapeuta. "Chciałem pogadać o Ż. Nie chodzi na terapię". "Jak to? Codziennie wychodzi". "Ale nie dochodzi. Masz żonę alkoholiczkę, człowieku". Terapeuta miał rację. Krok po kroku Ż. coraz głębiej wpadała w nałóg, mnożyły się kłamstwa. Z alkoholu płynnie przeszła w narkotyki, bo szukała czegoś mocniejszego, opiatów, kompotu, amfetaminy. Z każdym dniem było trudniej.

Kiedyś siedzą razem w domu. Pogodzeni, bo ona kolejny raz kończy z nałogiem, ona go kocha, ona zaczyna wszystko od nowa, on wreszcie szczęśliwy, bo wierzy, że zrozumiała. Pragnął normalności, rodziny, stabilizacji...

Gdy więc po niespełna dwóch szarpanych emocjami latach siedzą wreszcie pogodzeni w wynajętym mieszkanku, dziecko śpi w łóżeczku wykąpane, dzwoni domofon. Taki stary domofon z chamsko wielką słuchawką na sznurze, że tylko podniesiesz, to słyszysz wszystko, co na dole. Ż. zrywa się na równe nogi. "Tak? To poczekaj" — mówi do słuchawki. "Co się stało?" — on pyta.

"Wiesz co, Ula ma kłopoty, mąż ją pobił". "To dawaj ją na górę. Pomożemy" — mówi. "Nie, dzisiaj mamy tu święto, nie chcę tego psuć. Zejdę, pogadam z nią. Możesz dać mi parę złotych? Niech pójdzie, kupi sobie coś do jedzenia". "To pójdę z tobą" — proponuje. "Nie, nie, nie, będzie się ciebie wstydziła, że pobita, wiesz, jaka ona jest". Nigdy nie widział Uli. Tylko mu o niej opowiadała. Ale były chyba zżyte, skoro lubiły się ze sobą tak często spotykać?

Zeszła na dół. On siedzi, gapi się w telewizor, ale wreszcie myśli: krzyknę przez domofon, żeby jednak weszły na górę, żeby sąsiedzi nie plotkowali. Po co tak stoją przed blokiem na widoku, skoro Ula pobita jest. Podnosi słuchawkę i słyszy męski głos. Zna ten głos. Nie rokuje dobrze ten głos. Na paluszkach, w skarpetach, tak jak stał, schodzi po schodach z dziewiątego piętra. Nie jedzie windą, żeby się nie zorientowali. A ona znów z tym narkomanem.

"Co ty robisz?!" — krzyczy na nią. "No, chciałam się pożegnać. Bo zaczynamy od nowa. On mówi, że mnie ciągle kocha". I wtedy ten koleś się na niego rzuca. Dwa razy większy od niego. Szarpią się, wszyscy sąsiedzi w oknach, a oni tłuką się po gębach, nie pierwszy już zresztą raz. "Rozbijasz rodzinę, bydlaku!" — wrzeszczy. Wreszcie ona wraca z nim do mieszkania. On zmienia skarpetki, które podarł na chodniku, bierze z lodówki lód na spuchniętą twarz. Wszystko ponownie wraca na chwilę do normy... A potem kolejny raz. I tak w kółko... Nerwy, bójki, nieprzespane noce, lęk i strach.

Gdy zaczęły się zdjęcia do kolejnego hitu, pojechali do Łodzi z dzieckiem. Spali u teściowej, bo on tam był zameldowany, więc nie należał mu się hotel. Teściowa wyjechała z dzieckiem do rodziny, a oni z Ż. zostali sami. On nos w scenariusz, bo rano zaczyna film. Ona na pięć minut do koleżanki. Przysnął nad tekstem. Wróciła o 5:30 i mówi: "To ja skoczę jeszcze po bułeczki, żebyś sobie świeże zjadł na śniadanie. Pośpij, zaraz wracam".

O 7:30 miał taksówkę na plan. Wstał, wykąpał się, ogolił, jej nie ma. Wygląda przez balkon, nie ma. Z drugiej strony nie może wyjrzeć, bo ślepa kuchnia. A jej nie ma i nie ma. A bez niej nie otworzy drzwi, bo mają zamek, który jeśli się go zamknie od zewnątrz, to od środka już się nie otworzy bez klucza. Takie niby zabezpieczenie przed złodziejami.

O 7:35 pukanie do drzwi. Taksówkarz: "Co jest? No bo my czekamy". "A tak, już chwileczkę, żona przez przypadek mnie tu zamknęła, cha, cha, chwileczkę. O, a może zapukajcie do sąsiadów, żeby otworzyli swój balkon?" — udaje, że jest wesoło i takie to ma zabawne poranne przygody. Sąsiadka otwiera swoje balkonowe drzwi, a on (czwarte piętro) przeskakuje dwa metry między balkonami, trzymając się powietrza. Był wtedy przekonany, że spadnie, że się zabije. Ale w taksówce czekają! Trzeba zaryzykować...

Jest taka scena, zresztą otwierająca film, kiedy Franz Maurer wychodzi z więzienia. To ten moment. Lali na nich na planie wodę, potem suszyli, a oni siedzieli w jelczu, w którym była kawa i herbata. Taki pseudocatering. W pewnym momencie on spogląda przez zaparowane szyby planowej stołówki i widzi coś dziwnego — jedzie jego samochód, złoty ford tempo, amerykańskie gówno, które ciągle się psuło, jedzie w kierunku więzienia na Smutnej w Łodzi. Zygzakiem.

W końcu się zatrzymuje i wysiada z niego pijana Ż. Krzyczy: "Po co aferę robisz, wołasz sąsiadów, bydlaku jeden, prostaku". Daje mu w twarz przy całej ekipie, wsiada do forda i odjeżdża. Znów zygzakiem. On wraca do jelcza: "Co ja mam robić?". "Musisz zacząć nowe życie" — mówi spokojnie Franz Maurer. "Ale jak? Ja mam już trzydzieści dwa lata". A Franz, który dobrze zna jego historię, odpowiada: "Ja miałem czterdzieści, gdy zacząłem nowe". I milczy. Jak to Franz Maurer. A on czeka, czy powie to, co naprawdę chce usłyszeć. Że: "Musisz zacząć wszystko od nowa. Tu nie ma co zbierać. Ratuj dziecko. Ona wykupiła bilet w jedną stronę. Zabraniając jej pić i ćpać, staniesz się jej największym wrogiem. Znienawidzi cię, odejdzie, ucieknie".

I tak właśnie zrobiła. Któregoś dnia już po prostu nie wróciła. 

Znajoma dała mu kontakt do pani Marii, adwokatki...

Córka nie zna swojej matki. Miała cztery latka, gdy widziała ją ostatni raz, zostały jej jedynie zdjęcia. Gdy dowiedział się, że Ż. nie żyje, zupełnie nieoficjalnie, myślał, że to może plotka. Może prasowa prowokacja? Córka była akurat za granicą z przyjaciółmi na wakacjach. Zadzwonił do niej. Do dorosłej już wtedy kobiety. Najpierw cisza w słuchawce, a potem: "To znaczy, że ja jej już nigdy nie zobaczę? I z nią nie porozmawiam...". Zawsze czuł, że to planowała. Chciała poznać swoją matkę, spojrzeć jej w oczy, zapytać, dlaczego nie widziały się dwadzieścia lat.

Gdy Ż. zniknęła, córka przebywała cały czas z nim, poza niedługim okresem, który spędziła u babci, mamy Ż. To nie było łatwe. Dziecko w teatrze, w bufecie, czekające, aż skończy się próba, z paniami sprzątaczkami, często również z jego rodzicami. Musiał jeszcze w dodatku udowadniać w sądzie, że matki nie ma i ktoś musi nad dzieckiem sprawować opiekę.

W tamtych czasach nie mógł nawet zapisać dziecka do przedszkola bez zgody drugiego rodzica, nie mówiąc już o wyjeździe za granicę, co miało szansę zostać zakwalifikowane jako uprowadzenie. Musiał więc uzyskać od sądu zgodę na to, żeby stać się jedynym opiekunem prawnym, by to dziecko wykształcić i wychowywać. Wziąć cały ciężar rodzicielskiej odpowiedzialności na siebie. 

Rozwód odbywał się zaocznie. A w międzyczasie, najczęściej po wakacjach, do jego domu przychodzili jacyś ludzie i mówili: "No, słuchaj pan, panie aktor, chciałbym wreszcie z powrotem te pieniądze". "Jakie pieniądze?" — dopytywał. "No, na wakacjach spotkaliśmy przecież Ż., wzięła od nas tysiąc złotych, a ty miałeś zaraz przyjechać i oddać". A on nigdy nie miał przyjechać... Skąd mógł wiedzieć, gdzie ona się podziewa? Sam jej przecież szukał. W końcu musiał opublikować oficjalne ogłoszenie w gazecie, że za długi żony nie odpowiada, i nosić je zawsze przy sobie.

Proces trwał półtora roku, sąd szukał Ż. po komisariatach, szukał jej też i on. Po ponad roku znalazł ją w Monarze pod Łodzią, dokąd pojechał, bo chciał poprosić, żeby zgodziła się na rozwód. Ze względu na dobro dziecka. Może by się nawet i zgodziła, ale osaczyli go jej terapeuci, że jak on może?! Jak może ją tak dręczyć, skoro ona na terapii jest? A potem jeszcze podopieczni ośrodka, młodzi narkomani, dołożyli swoje: "Co ty wiesz o życiu, człowieku? My tu walczymy z nałogiem, bezduszny bydlaku!".

Wtedy dostał tego swojego szału. "Ja nie wiem nic o życiu, smarkacze rozpuszczone?! To wy o życiu nie wiecie nic! Żyjecie we śnie! W chemicznym śnie! Macie poprzekręcane w tych swoich łbach od tego swojego pierdolonego hobby, które sami sobie wybraliście! Ja nie wiem? Ja o życiu wiem wszystko! Wiem, że muszę rano wstać, nakarmić dziecko, uprać mu rajstopy, wysuszyć, zapłacić opiekunce oraz rachunki i zapieprzać na te pieniądze, bo chcę, żeby moje dziecko godnie, zdrowo i normalnie żyło!

Wiem, co znaczy utulić dziecko do snu, wiem, co znaczy obetrzeć mu łzę, i wiem, co znaczy odbierać sobie, żeby dać słabszemu, skazanemu na twoją łaskę stworzeniu. To wy o życiu nie wiecie nic! Pojebańcy gnuśni i fałszywi! Oszuści emocjonalni i zwykli złodzieje, którzy z zimną krwią potraficie najbliższych ranić i okradać, żeby tylko wasz popaprany łeb wreszcie czymś napierdolić! Żebyście widzieli ładne obrazki w tym waszym pojebanym, chorym, śniętym widowisku. Gardzę wami, mam was dość, nie czekam na waszą łaskę. Wychodzę z tej matni, z której i tak spierdolicie, tylko silniejsi i cwańsi. Żegnam!!!" — wykrzyczał.

Coś podobnego wyfrunęło z jego trzewi, z tym że naprawdę było dużo, dużo gorzej, tylko szczegółów nie pamiętał, bo wpadł w ten swój szał. Ostatecznie nie pozwolono mu nawet z żoną poważnie porozmawiać...

Miesiąc później zadzwoniła terapeutka z przeprosinami. Ona też została oszukana. Ż. chodziło tylko o wyrobienie sobie kontaktów w Monarze. Teraz znów handluje prochami na ulicy. Z atrakcyjnej, czarnowłosej dziewczyny w zielonym płaszczu w ciągu kilku lat zmieniła się w osobę coraz bardziej uzależnioną. Osobę, która nikomu nie pozwoliła sobie pomóc. Poza używkami nie liczyło się dla niej wtedy już nic. Niestety. 

Był taki chłopak, który w Kilerze przynosił banknot. Argentyńskie pesos. Niezwykle zdolny i wrażliwy młody aktor. On też już dawno nie żyje. Bo narkotyki to tragedia i śmierć. Zawsze! Nie ma historii z happy endem. A tymczasem nasza cywilizacja dosłownie spływa używkami.

Kiedy słucha tych wszystkich celebrytów, czasem jego kolegów po fachu, którzy mówią, żeby zalegalizować narkotyki (oprócz rzecz jasna leczniczej marihuany), to aż nie wierzy własnym uszom. Jakie narkotyki, skoro my sobie z wódą nie możemy poradzić? I władza to jeszcze rozpatruje? Na Boga jedynego! Dlatego to się przecież nazywa narkotyk, bo uzależnia, robi dziurę w mózgu, zabija uczucia wyższe, dewastuje rodziny. Niesie śmierć. Czy takie konsekwencje też zalegalizujemy? 

Alkohol kiedyś służył do dezynfekcji, chorym się go podawało, był środkiem odurzającym, w ekstremalnych warunkach pomagał przetrwać. Tymczasem obrócił się przeciwko ludziom, wymknął się spod kontroli. Jest jak współczesny golem, wymysł szatana, nasz wróg, ponieważ nie potrafimy używać go z umiarem. Bo człowiek nie zna umiaru. Prędzej czy później robi więc komuś — albo sobie — krzywdę.

Kokaina uzależnia podobno czterysta (!!!) razy bardziej niż alkohol. Aż trudno to sobie wyobrazić. I teraz jeszcze te skurczybyki produkują syntetyki uzależniające już od pierwszego wzięcia, a każdy rząd — zamiast złapać ich za wszarz — bawi się z nimi w ciuciubabkę. Bo oni też mają swoje "prawa". 

Raz z ciekawości i jesteś w kanale na wieki. Dlatego trzeba dziecku tłumaczyć, że nie wolno mu nawet spróbować! Za żadne czarcie skarby. Never!

Fragment biografii Cezarego Pazury "Byłbym zapomniał"

***

Zobacz więcej materiałów o gwiazdach:

pomponik.pl
Dowiedz się więcej na temat: Cezary Pazura
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy