Alina Janowska śpi w "trumnie"
Swoim życiorysem mogłaby obdzielić kilka osób. Łączniczka batalionu Kiliński w powstaniu warszawskim. Z filmem związana od lat powojennych. Aktorka wszechstronna, znana z wielu ról komediowych. Prywatnie babcia czworga wnucząt. W kwietniu skończyła 89 lat.
Pani ojciec był wojskowym. W domu panował żołnierski dryl?
Alina Janowska: - W zasadzie panowała radość i miłość, ale pamiętam też, że raz Wituś, mój brat, dostał lanie, bo nie chciał mówić pacierza. Tatuś wstawał o świecie i kładł się z kurami. Chodził w wysokich butach do konnej jazdy, które sam sobie zrobił. Karmił nas jak zwierzęta, wszystkimi dostępnymi wtedy kaszami. To zostało mi do dzisiaj, bo na śniadanie jem kaszę.
Pani córki mieszkają w Ameryce. Nie smutno, że są tak daleko?
A.J.: - Boleję nad tym ogromnie. Córka z mojego pierwszego małżeństwa, Agata, mieszka ze swoimi dziećmi: Julką i Olą pod Bostonem, a Kasia ze swoimi pociechami, Tomkiem i Weroniką, w okolicach Nowego Jorku. W Polsce jest tylko mój syn Michał. A że jestem z natury gadatliwa, gadam sama z sobą.
- Najpierw pytam: - Dlaczego masz im za złe, że wyjechali i ciebie tu zostawili? I zaraz ich tłumaczę: - Przecież mówią teraz biegle w kilku językach. Twój wnuczek Tomek jest pierwszym matematykiem w klasie. Nie możesz mieć do nich żalu i myśleć tylko o sobie. Ale i tak jest mi smutno. Wtedy udaję się do mojej trumny.
Słucham?
A.J.: - Tak nazywam miejsce, gdzie oglądam telewizję i zasypiam.
Na szczęście ma pani przy sobie męża.
A.J.: - Tak. Mój przystojny i dużo bardziej utalentowany ode mnie mąż Wojciech Zabłocki jest świetnym architektem i to on zaprojektował ten duży dom z myślą o całej naszej rodzinie, abyśmy wszyscy byli w kupie. Wszystkim życzę takich rodzin.
Rozm.: T. Gałczyńska
39/2012