Reklama
Reklama

Adam Woronowicz: Trzeba cieszyć się życiem

Nie chce pędzić, gonić za karierą i pieniędzmi. Lubi smakować życie, sprawdzać się w najważniejszych dla siebie rolach: męża i ojca. Nie zawsze jednak się udaje... "Jestem słabym ojcem. Boleję nad tym, że mógłbym być dużo lepszym, bardziej obecnym w codziennym życiu dzieci. To pewnie dylemat wielu ojców" - mówi Adam Woronowicz (43 l.).

Wcielił się pan w postać Maksymiliana Kolbego w fabularyzowanym dokumencie "Dwie korony". Dowiedział się pan o nim czegoś nowego?

- Bardzo wiele. Zwykle koncentrujemy się na ostatnim akcie życia Kolbego, jego męczeńskiej śmierci w obozie, a nie wiemy, jakie miał pasje, co robił wcześniej. A przecież w Niepokalanowie stworzył największy wówczas klasztor na świecie, w którym żyło ponad 700 braci. Odbył wyprawę do Japonii, gdzie miesiąc po przybyciu zaczął wydawać pismo na wzór "Rycerza Niepokalanej", które ukazuje się tam do dziś. Interesował się fizyką, matematyką, zaprojektował pojazd międzyplanetarny. Wyprzedzał swoją epokę. Jednak największą siłą filmu są świadectwa ludzi, którzy osobiście znali Maksymiliana Kolbe.

Reklama

W dorobku ma pan też rolę księdza Popiełuszki i biskupa Stanisława Dziwisza. Ponoć w dzieciństwie myślał pan, by zostać duchownym?

- Kiedy człowiek jest młody, ma tysiąc pomysłów na swoją przyszłość. To jeden z nich. Pochodzę z Białegostoku, z tradycyjnego, katolickiego domu. Byłem ministrantem, jak wielu chłopców z mojego podwórka.

Powiedział pan, że wiara jest dla pana czymś tak naturalnym, jak kromka chleba.

- Nigdy nie miałem problemów z religią. Po prostu babcia brała mnie za rękę i prowadziła do kościoła. Razem się modliliśmy. Nie wstydzę się wiary. Są ludzie, którzy o niej nie mówią, ukrywają, uważają, że to "obciach". Ja robię tak, jak czuję. Bardzo dużo dobrego spotkało mnie ze strony Kościoła. Wiara daje mi nadzieję, cokolwiek się wydarza, w sercu mam przeświadczenie, że będzie dobrze. Ale proszę nie robić ze mnie świętego. Jestem normalnym człowiekiem, z wadami i słabościami.

Ma pan to szczęście, że wierzy. Wiara jest sprawą łaski?

- Tak naprawdę każdy człowiek jest osobą wierzącą. Wierzy w miłość, przyjaźń, w to, że się otworzy spadochron, że zdobędzie szczyt w górach. Są różne formy wiary, niekoniecznie bezpośrednio związane z wyznawaniem konkretnej religii. Uważam, że człowiek jest istotą duchową. Nawet ten, który się wypiera i buntuje, też w coś wierzy. Nie potrafimy żyć bez wiary.

Słyszałam, że w dzieciństwie był pan też łobuziakiem.

- Jak pewnie każdy zdrowy, normalny chłopiec. Wychowywałem się na podwórku, nie było wtedy komputerów i telefonów komórkowych. Od rana do wieczora biegałem z piłką, bawiliśmy się w wojnę. Z nauką bywało różnie, z matematyki nie byłem orłem, za to lubiłem książki, często chodziłem do biblioteki. Zaczytywałem się w historii II wojny światowej. To łobuzowanie chyba nam nie zaszkodziło. Moi dawni koledzy są dziś prezesami firm, mają świetnie prosperujące przedsiębiorstwa. Z niektórymi nadal utrzymuję kontakt.

Pan wybrał aktorstwo. Jednak początki na studiach nie były łatwe...

- Przyjęto mnie do szkoły w Warszawie. Opuściłem bezpieczne, rodzinne gniazdo na prowincji [Białystok] i musiałem odnaleźć się w nowym, obcym świecie. To było trudne doświadczenie, ale dobre. Sam musiałem o wszystko zadbać, stanąć na nogi, dorosnąć. Do domu jeździłem tylko na święta. Na częstsze podróże po prostu nie miałem pieniędzy. Finansowo nie było za wesoło. Musiałem sobie jakoś radzić. Na szczęście pod koniec studiów zacząłem dorabiać w radiu.

Żonę poznał pan jeszcze w Białymstoku, jest siostrą kolegi. Czym pana zauroczyła?

- To bardzo osobiste pytanie i odpowiedź na nie zatrzymam tylko dla siebie. Wyznajemy te same wartości. Agnieszka jest dla mnie ogromnym wsparciem i podporą. Wszystko, co robię, robię dla niej i naszych dzieci, dla rodziny. Dużo pracuję, często wyjeżdżam na plany filmowe, ale wiem, że ona jest i zawsze na mnie czeka.

Ma pan trójkę dzieci: Karolinę, Ritę i Maksymiliana. Jakim jest pan ojcem?

- Słabym. Boleję nad tym, że mógłbym być dużo lepszym, bardziej obecnym w codziennym życiu dzieci. To pewnie dylemat wielu ojców. Wynika z zapracowania, pośpiechu, z braku cierpliwości.

Pana najstarsza córka Karolina to już nastolatka. Zwykle w tym wieku pojawiają się problemy wychowawcze. Jak pan sobie z nimi radzi?

- Czasami chcemy kogoś bardzo wychowywać, napinamy się, a wtedy niewiele wychodzi. To trudny wiek, każdy musi przez to przejść. Jestem daleki od udzielania komukolwiek rad. Sam chętnie wysłucham innych rodziców, którzy mogliby coś podpowiedzieć. Jedno jest pewne: wszystkim nam potrzeba dużo cierpliwości i spokoju w tym zwariowanym świecie. Potrzebujemy zwolnić, wyciszyć się.

Gra pan w filmach, w serialu "Diagnoza", niedawno pracował pan na planie Teatru Telewizji "Marszałek". Czy panu udaje się zwolnić?

- Tak. Bardzo lubię aktorstwo, ale moja praca nie pochłania mi całego czasu i nie jest najważniejsza. Dokonuję wyborów. Uważam, że trzeba zwalniać, cieszyć się każdą chwilą, rodziną. Życie jest po to, by je smakować, doceniać. Mieć czas na poranną kawę, na spacer, na chwilę refleksji, na rozwijanie swoich pasji.

Na podróże?

- O tak. Dla mnie dobre wakacje to takie, podczas których dużo podróżujemy. Zwykle jedziemy i w góry, i nad morze, a także do rodzinnego Białegostoku, gdzie mieszka sporo naszych bliskich.

Wycieczki do ciepłych krajów również wchodzą w grę?

- Powiem szczerze, że preferujemy Polskę. W naszym kraju jest mnóstwo atrakcji, których jeszcze nie znamy, a warto je zobaczyć. Jeśli chodzi o zagranicę, to jest jedno takie miejsce, które bardzo lubimy - Rzym. Mamy tam z żoną swoje ulubione zaułki, kościoły, knajpki. Nad Tybrem i po starych uliczkach można spacerować bez końca i w zachwycie.

Rozmawiała: Ewa Modrzejewska

***

Zobacz więcej materiałów o gwiazdach:

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Adam Woronowicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy